.

.

piątek, 28 października 2011

Racuchy z dynią

Pierwszy słodki wpis.
U mnie placki były kolacyjne, bo nie przepadam za słodkimi śniadaniami, ale ciasto spokojnie można zrobić wieczorem, schować do lodówki na noc i następnego dnia rano usmażyć.

Potrzeba:
*dwie szklanki startej na grubych oczkach tarki dyni, trochę posiekanych orzechów włoskich lub laskowych, garść rodzynek
*ok. szklanki mleka, jajko, mąka, nieczubata łyżeczka proszku do pieczenia, szczypta soli, dwie czubate łyżki miodu, trochę przyprawy do piernika, smakowitym choć niekoniecznym dodatkiem jest łycha melasy.

Mieszamy dokładnie wszystkie składniki z drugiej gwiazdki listy składników. Mąki dajemy tyle, żeby całość była gęstą, ale nadal lejącą się masą. Dodajemy składniki z pierwszej gwiazdki listy składników i porządnie mieszamy. Chodzi o to, żeby masa była dość gęsta, po wylaniu chochelki na patelnię powinien zrobić się placek, a nie rozlany naleśnik. Jeśli jest zbyt płynnie dodajemy więcej mąki, jak jest zbyt gęste możemy dać jeszcze jedno jajko albo więcej mleka.
Smażymy racuchy na rozgrzanym oleju, np. rzepakowym. Kładziemy na papierowym ręczniku w celu odsączenia zbędnego tłuszczu. Jeszcze gorące posypujemy cukrem pudrem.
Mniam

czwartek, 27 października 2011

Obiad marzeń

Zrobiłam sobie dziś taki oto pyszny wielce obiad, obiad marzeń:


Jeśli wydaje wam się, że na talerzu jest tylko ugotowana brukselka, tłuczone ziemniaki, sałata i plaster wędliny, to... tak, macie rację : )
I żaden inny obiad nie smakowałby mi dziś bardziej, bo to było dokładnie to, na co miałam dziś największą ochotę:
*uwielbiam brukselkę, a chętka na nią chodziła za mną już od tygodnia albo nawet dłużej
*wędlina to bardzo smaczna wędzona ogonówka
*sałata lodowa jest bez soli ani niczego, krucha, słodka własną, wrodzoną słodyczą, pokropiona dla smaku olejem z włoskich orzechów
*no i są tłuczone ziemniaki, gwóźdź programu.

Pyszne puree ziemniaczane robimy tak:
Nie chodzi o po prostu zgniecione kartofle. Świeżo ugotowane ziemniaczki gnieciemy z nieprzyzwoicie tuczącą i smakowitą ilością masła, mieszając cały czas dolewamy po trochu pełnotłuste mleko, aż do uzyskania kremowej konsystencji. Potem dorzucamy drobno pokrojone: dymkę, zieloną paprykę, natkę i koperek, solimy i pieprzymy do smaku, mieszamy. Ech, mogłabym tak wygłaszać peany na cześć takich ziemniaków długo, setkami słów, ale szanując waszą cierpliwość tego robić nie będę. Po prostu zróbcie sobie takie puree i będziecie wiedzieć o czym mówię. Najlepsze jest ze świeżo ugotowanych ziemniaków, nie odgrzewane. Jeśli do ziemniaków jest coś mocno aromatycznego i nie chcemy kartoflami tłumić smaków obiadu to robimy puree bez zieleniny albo tylko z jednym z zielonych składników, np. samym szczypiorkiem albo samą papryką (ja lubię z zieloną, ale może być też z czerwoną oczywiście).

A do klimatu wspaniałych zwykłych rzeczy pasować będą fotki grządki kapusty. Wybaczcie jakość, ale był już zmierzch, a mój aparat, to stara i mocno zmęczona życiem małpka.



Takie kapusty rosną sobie w ogrodzie botanicznym w Powsinie. Jak ktoś przypadkiem mieszka w śmiesznym mieście Warszawie, to bardzo polecam ogród botaniczny jesienią. Byliśmy tam z ukochanym w zeszłym tygodniu z ciekawości, zerknąć jak tam jest poza ociekającym kwiatami latem. Jest pięknie. Kwiatów już prawie nie ma, są za to wspaniałe, wysokie trawy z puchatymi kłosami i przepięknie kolorowe liście. Cały ogród jest zielono-rudo-czerwono-brązowo-żółto-złoty. W dodatku będąc tam w środku tygodnia ma się cały ogród dla siebie. Dosłownie. Byliśmy jedynymi zwiedzającymi na całym terenie ogrodu.
Ech... biedni ludzie naprawdę nie wiedzą co tracą, wbrew pozorom w październiku jest tam chyba piękniej niż w lecie.
To tyle na dziś :)

sobota, 22 października 2011

Fenkuł w winie

Jeszcze ze dwa lata temu koper włoski był rzadko odwiedzającą sklepy ciekawostką, a jak już był to potrafił kosztować po 15zł za sztukę. 


 


W dzisiejszych czasach często występuje w hipermarketach, ceni się na kilogramy, a nie sztuki i cena jednego spadła do ok 3zł  :)
W stanie surowym wyraźnie pachnie anyżem, po uduszeniu w winie zostaje w nim tylko lekka anyżowa nuta. Z pajdą dobrego chleba jest pysznym śniadaniem lub obiadem do odgrzania w mikrofali w pracy. Będzie też dobry jako sałatka do jakiegoś "prostego" w smaku mięsa, np. pieczonego kurczaka albo schabowych, albo pieczonego schabu, albo delikatnie podsmażonego świeżego łososia, albo sadzonego jajka, albo nawet do kotletów sojowych a'la schabowe.

Potrzeba:
*fenkuł
*niewielka cebula
*ząbek czosnku
*masło
*ok. 150 ml białego wina (półwytrawne lub wytrawne)
*sól, świeżo mielony pieprz


Warto poprzebierać w sklepie, liście z wierzchu są największe, im będą mniej zniszczone, tym więcej fenkułu dla nas. Wierzchnie liście są najtwardsze, trzeba je pokroić w cienkie paski w poprzek włókien, im bliżej środka, tym grubiej można kroić. Cebulę ciachamy w grube półkrążki, siekamy czosnek. Na patelni rozgrzewamy masło, szklimy cebulę, dodajemy czosnek i przesmażamy, dodajemy fenkuł i podsmażamy chwilę. Solimy i pieprzymy (pieprzu sporo, z solą trzeba uważać, bo kwaśność wina wzmaga słoność, im bardziej cierpkie wino tym łatwiej przesolić). Wlewamy wino i dusimy na małym ogniu pod przykryciem, ok. 20 min. W razie potrzeby dolać trochę wina albo dołożyć kawałek masła. Jeśli jesteście z tych co wolą warzywa w miększej wersji, to można podusić dłużej.
I to tyle, można jeść.

Na koniec lojalnie uprzedzę, że fenkuł, choć pyszny dla większości znajomych co próbowali, ma też swoich zagorzałych przeciwników. To warzywo o oryginalnym smaku i nie każdy go polubi. No ale, żeby wiedzieć czy się go lubi czy nie, to trzeba spróbować :)

środa, 19 października 2011

Arabskie pulpety

Przepis z jednego z moich ulubionych programów kulinarnych "Kudłacze na motorach" oraz z jednej z moich ulubionych kuchni czyli marokańskiej. Oryginał tu: klik . To danie jest rzadkim u mnie prawie całkowitym odwzorowaniem konkretnego przepisu, jedyną zmianą jest darowanie sobie jajek (i co za tym idzie zapiekania ich w piecu) oraz zastąpienie imbiru w proszku świeżym, reszta pozostaje bez zmian (poza brakiem mrożonego groszku w sosie, powodem był brak mrożonego groszku w zamrażalniku, ale na pewno by pasował). Ilość kulek z sosem to obiadki na dwa dni, pierwszego dnia dla dwóch, a drugiego dnia trzech osób.

Potrzeba: 
kulki:
*1kg mielonej wołowiny (najlepsza byłaby baranina, ale na moim bazarku jest niedostępna)
*drobno posiekana spora cebula
*5-6 zgniecionych ząbków czosnku
*łyżka świeżego, startego imbiru
*łyżeczka mielonego kuminu (to ważne, nie kminku tylko kuminu, to zupełnie inna przyprawa)
*½ łyżeczki płatków chili
*łyżka słodkiej papryki
*pół pęczka posiekanej natki pietruszki
*2 żółtka
*sól i świeżo zmielony pieprz
sos:
*drobno posiekana cebula
*2 łyżki koncentratu pomidorowego
*puszka pomidorów (odsączonych) i ze dwa pokrojone świeże pomidory
*2 łyżki płynnego miodu
*drobno posiekane 2 ząbki czosnku
*szklanka mrożonego groszku (której nie miałam niestety)

Składniki kulek włożyć do miski, wymieszać, zrobić kulki wielkości orzecha włoskiego. Lepienie kulek z lepkiej mięsnej masy to najbardziej irytująca część pracy, potem jest już z górki. W garnku z grubym dnem ewentualnie na dużej, porządnej patelni zeszklić na oliwie cebulę. Włożyć kulki, obsmażyć ze wszystkich stron. W miseczce wymieszać resztę składników sosu (poza groszkiem) i wlać do kulek. Przykryć i gotować na małym ogniu 25-30 minut. Jeśli mamy, to po ok. 15 minutach wmieszać groszek. Podawać posypane natką z ryżem ugotowanym z soczewicą i pasującą sałatką.

Pasująca sałatka ze zdjęcia jest inspirowana arabską sałatką tabuleh.
Składa się z drobno posiekanych i zmieszanych z sobą:
duży pomidor, trzy dymki, dużo natki, pół zgniecionego ząbka czosnku, kilka liści bazylii, trochę liści mięty, oliwa, dwie łyżki soku z cytryny (brak soli i pieprzu jest specjalnie, są tu całkiem zbędne, no chyba, że ktoś koniecznie chce i musi).
Soczewicę z ryżem wstawiamy na gaz razem z kulkami, sałatkę siekamy jak reszta wesoło się gotuje. Wszystko zajmuje jakieś 40 min. razem z nałożeniem na talerze.
Zdjęcie może nie wyszło mi najlepiej, ale całość jest naprawdę pyszna i bardzo prosta w wykonaniu.
Smakowity, aromatyczny, orientalny obiad.

* Jeśli nie ma w waszych sklepach kuminu, to trzeba go zamówić przez internet. Od biedy można też zamiast papryki, chilli i kuminu dać 3/4 paczki przyprawy kebab shoarma Kamisa czy też innej czerwonej shoarmy (uwaga, to coś zupełnie innego niż gyros kebab!). 

sobota, 15 października 2011

Wietnamski banh chung

"Tradycyjne wietnamskie ciasto ryżowe jest głównym bohaterem święta Tet, czyli przypadającego na styczeń lub luty powitania Nowego Roku według kalendarza chińskiego. Przygotowanie banh chung jest czasochłonne (gotuje się kilkanaście godzin), ale żadna wietnamska rodzina nie wyobraża sobie noworocznych świąt bez tego specjału, w którym poza ryżem znajduje się mięso, fasola, pieprz i cebula. Ciasto podawane jest najczęściej z marynowanymi warzywami i nieodłącznym w tej części świata sosem rybnym."
Źródło: Kuchnia Wietnamska z serii Podróże kulinarne (dodatek do Rzeczypospolitej).

W praktyce wygląda ono tak:



Nie, nie jestem na tyle dzielna, żeby gotować takie dziwne rzeczy w liściach. Po prostu byłam na zakupach w halach z chińskimi ciuchami na Marywilskiej 44. Jadłam to coś już kilka razy, choć dopiero dziś przeglądając cytowaną książeczkę zwróciłam uwagę na toto na zdjęciu i odkryłam jak się nazywa i co to w ogóle jest.
Smakuje o dziwo bardzo nie azjatycko, bo jest tam wieprzowina przyprawiona chyba tylko solą i pieprzem, fasola i ryż. Ryż o świetnym smaku podobnym do ryżu prażonego i niesamowitej konsystencji, jest bardzo lepki i tworzy zwartą masę do krojenia. Tradycyjnie je się to na zimno, ja lubię odgrzanie na patelni na odrobinie masła. Według mojego środkowoeuropejskiego gustu trochę dziwne danie jak na świąteczne, bo mało wypasione, takie zupełnie zwykłe w smaku. U mnie razem z sałatą jest to tradycyjny (i bardzo smaczny :) obiad po zakupach na Marywilskiej. Taka  kostka kosztuje 13 zł, a jedzenia w niej jest na 3 osoby albo 2 baaardzo głodne. 
 
Azjatycki spożywczy w ogóle jest moim głównym celem odwiedzin na Marywilskiej, bo na łażenie po stoiskach z ciuchami zwykle nie mam siły, ochoty ani czasu. Ale ten spożywczy uwielbiam. W "podstawowe" produkty jedzeniowe zaopatrują się w nim azjaci, sprzedający ciuchy. Są tam różne niesamowite przyprawy, suszone rybki, krewetki, najróżniejsze pasty, sosy i oleje, 30 rodzajów ryżu, różne niezidentyfikowane rzeczy w pudełkach i słoikach, najdziwaczniejsze owoce i zielenina oraz tytułowe paczuszki  banh chung. Wczoraj pojechałam specjalnie po tradycyjnego woka, ręcznie klepanego ze stali węglowej. To, obok mojego, już drugi wok z tego sklepu w rodzinie, tym razem kupiony dla brata (o moim woku tu  i  tu  ).
Zabawną choć trochę irytującą cechą sklepu, jest to, że panie sprzedawczynie nie mówią po naszemu, potrafią tylko liczebniki i nic więcej. Na zakupy przychodzą tam głównie azjatyccy sprzedawcy, plotkują sobie ze sprzedawczyniami, wiedzą co biorą. No cóż, ja zwykle nie wiem co kupuję, bo wszystkie napisy są po ichniemu, a panią mogę zapytać tylko o cenę : ) Ale zakupy tam i tak są super. Nie tylko banh chung, ale i pyszne tofu i różne kiszonki, marynowane łodygi lotosu, kiszona i świeża bok choy, pędy bambusa w postaci całych pędów, a nie tylko drzazg z puszki, dziwne owoce, no i woki taniej niż w internecie. Bardzo smakowity sklep.

poniedziałek, 10 października 2011

Zupa dyniowa

Na początek jeszcze jedna fotka dyniowego towarzystwa dla zaostrzenia apetytu.


A teraz zupa dyniowa, która zawsze się udaje i jest pyszna. Aromatyczna, gęsta, kremowa i żółciutka, z wyczuwalnym smakiem kokosa, czosnku i curry, które świetnie się z dynią komponują, leciuteńko pikantna. Bazę tego przepisu znalazłam kiedyś na blogu kulinarnym, ale zupełnie nie pamiętam którym, więc nie jestem w stanie podać źródła.

Potrzeba:
*kawałek dyni
*ziemniaki
*pietruszka, kawałek selera i biała część pora
*duża cebula i kilka ząbków czosnku
*puszka mleka kokosowego (w naprawdę ostatniej ostateczności może być zamiast niego gęsta śmietana) i wiórki kokosowe
*masło
*zielona albo brązowa soczewica
*sól, pieprz, płatki chilli, dobra mieszanka curry
*bulion warzywny albo drobiowy
*opcjonalnie (WARTO) wędzony boczek

Proporcje będą na końcu razem z kilkoma uwagami (do przeczytania dla wytrwałych :) a na razie przygotowanie.
Czosnek i cebulę siekamy (nie musi być zbyt drobno), pozostałe warzywa kroimy w grubą kostkę. Na patelni rozgrzewamy masełko i szklimy cebulę z czosnkiem, wrzucamy curry (dużo, u mnie dwie łyżki), przesmażamy i przekładamy do garnka. Na patelni rozgrzewamy kolejny kawałek masła i obsmażamy dynię i resztę. Wrzucamy do gara. Zalewamy bulionem tak, żeby przykrył warzywa (musi być go na tyle dużo, żeby się warzywa nie przypaliły podczas gotowania), solimy, porządnie pieprzymy i dajemy szczyptę płatków chilli. Gotujemy do miękkości warzyw i odstawiamy do lekkiego przestygnięcia. W tym czasie gotujemy w osolonej wodzie soczewicę. Przestygniętą zupę miksujemy, dodajemy puszkę mleka kokosowego, dwie garście wiórków, ugotowaną soczewicę oraz pokrojony w niewielkie kawałki i podsmażony boczek. Zagotowujemy. Ewentualnie dosalamy i/lub dajemy jeszcze szczyptę płatków chilli (powinno być tylko lekko wyczuwalne). Smacznie będzie jak podamy z posiekaną bazylią lub natką.


Proporcje zależą od ilości dyni. U mnie kawałek dyni miał 1,5 -2 kg, ziemniaków dajemy mniej więcej połowę objętości dyni, pietruszki pora i selera razem powinno być tyle co ziemniaków. Jeśli delikatny posmak selerowo-pietruszkowy nie jest czymś co lubicie można je pominąć (z zachowaniem pora koniecznie) i dać trochę więcej ziemniaków.
Soczewicy może nie być wcale, może być jej trochę albo dużo. Daję dużo, bo jest pyszna i żeby zupa była treściwsza. Ziarenka w kremowej zupie sprawiają, że całość ma fajniejszą konsystencję.
Curry i czosnku musi być dużo, w tych proporcjach 5-6 sporych ząbków. Nie martwcie się czosnkowym wyziewem, bo najpierw czosnek jest podsmażony, a potem gotowany, zupkę można zjeść nawet w pracy i nic nie czuć potem.
Najbardziej lubię curry Kamisa. Nie chodzi o reklamę, po prostu skład mieszanki najbardziej mi odpowiada, poza tym ma mało soli i chilli, więc mogę sama decydować o słoności i ostrości. Polecam to curry, ale oczywiście może być inne, wasze ulubione.
Bulion najlepszy jest porządny, domowy. Zupy z kostki to już nie to samo, ale jak nie ma dobrego bulionu, to przecież lepsza zupa z kostki niż żadna : )

niedziela, 9 października 2011

Dynie

Jakoś ze dwa lata temu kupiłam kawałek dyni. Nie była to pierwsza dynia w moim życiu kulinarnym, ale była wyjątkowa w smaku. Niby bledsza w kolorze od innych, a jednak słodka, aromatyczna, bardzo smaczna nawet na surowo. To był dyniowy ideał. Od tego czasu zawsze kupując dynię mam nadzieję, że będzie właśnie taka... i nigdy jakoś nie jest. Niby nie jest zła, ale jednak nie taka, pewnie to kwestia odmiany.
A tu niespodziewanie, w ostatni piątek zjawiły się u mnie w domu takie oto cosie:


Wszystko zaczęło się od niewinnej wycieczki do parku. W drodze powrotnej wpadliśmy do knajpki na grzane piwo w celu rozgrzania się, bo chłodną jesień w powietrzu czuć. Miało być jedno piwo i zaraz potem powrót do domu, ale do tej knajpki wpadł też znajomy... potem przenieśliśmy się do innej knajpki... wypiliśmy więcej browarków... zrobiliśmy w popielniczce mini ognisko z zeschłej roślinności z knajpianego ogródka... pogadaliśmy... od słowa do słowa okazało się, że znajomy ma kłopot. Kłopot, który dla mnie okazał się radosną niespodzianką. Tak jakoś wyszło, że w domu zalegają mu warzywne dary z ogródka sióstr zakonnych, zajmują miejsce i nie wiadomo co z nimi zrobić... No cóż, trzeba było znajomego od problemu wybawić, prawda?
Ten "kłopot" to właśnie cuda ze zdjęcia powyżej. Z ogromną radością odnotowuję fakt, że obie wielkie dynie (jedna trochę poza kadrem : ) należą właśnie do tych dyniowych ideałów, które od dwóch lat próbuję spotkać. Gigantyczna cukinia też zostanie z radością pożarta. Na razie jeszcze nie wiem co sądzić o patisonach, bo dotąd nie spotkałam się z nimi osobiście. Moja wiedza na razie ogranicza się do informacji, że jest takie coś na świecie, mam nadzieję, że będzie smacznie.
Na początek utylizowania pomarańczowych kolosów będzie przepis smakowity i sprawdzony, który nigdy nie zawodzi, czyli zupa dyniowa. A co potem, to się jeszcze zobaczy : )
Królik to całe towarzystwo z rodziny dyniowatych obejrzał z ciekawością, obwąchał, poocierał się brodą (co by nie było wątpliwości, że należą do jego terytorium), po czym uznał, że kawałek marchewki jest jednak o wiele bardziej godny jego uwagi.

sobota, 8 października 2011

Indycze żołądki

Mam nareszcie wolną chwilkę, więc czas opisać żołądki wspomniane w poprzednim poście ( klik ). Wybrałam się na bazarek z zamiarem zakupienia kurzych serc. Miałam wtedy straszną ochotę na coś w polskim stylu, z gęstym sosem i kaszą gryczaną. Poza chętką na swojskie smaki miałam też porządny katar, więc dania orientalne i tak odpadały, z upośledzonym węchem zupełnie nie umiem ich doprawiać. Wchodzę do mojej sprawdzonej budki z drobiem, gdzie mięsko jest zawsze super świeże, a tam... katastrofa... serc dziś w dostawie nie było, może dojadą pojutrze... Cały mój plan na obiad runął z hukiem. Poszwendałam się po bazarku, ale żadnej inspiracji na obiad nie znalazłam. Wróciłam do drobiowej budki i odważnie kupiłam indycze żołądki, które też do kaszy gryczanej świetnie pasują. Wiedziałam, że to bardzo smaczne podroby, ale sama jeszcze ich nigdy nie robiłam. Bardzo się cieszę, że serc nie było, bo przyrządzenie żołądków okazało się bardzo proste.
Przepis ten jest kompilacją pysznego przepisu na żołądki moich rodziców oraz przepisu na żołądki pana z drobiowej budki (oprócz świeżości mięsa budka ma jeszcze jedną zaletę, właściciela, który był kiedyś zawodowym kucharzem i jest kopalnią różnych fajnych pomysłów kulinarnych). Moim osobistym wkładem było jabłko i pochwalić się muszę, że czuć go w sosie i bardzo tu pasuje.

Potrzeba:
*1 kg indyczych żołądków
*nieduże jabłko (u mnie przypadkiem był to kosztel, oczywiście może być inne, ale raczej z tych słodkich)
*pół jasnego piwa (takie bardziej goryczkowe, chmielowe powinno być, w żadnym razie nie może być słodkawe)
*duża cebula
*4-5 ząbków czosnku
*2-3 gałązki tymianku i kilka listków rozmarynu, nieczubata łyżka majeranku, sól, świeżo zmielony pieprz, 3 ziela angielskie, 3 liście laurowe
*masło
*czubata łyżeczka mąki
*2-3 łyżki sosu sojowego
Żołądki dobrze wypłukać, włożyć do garnka i wlać piwo oraz zimną wodę, nie za dużo, tak żeby woda tylko przykryła mięso. Dołożyć przyprawy (majeranek dobrze jest rozetrzeć w dłoniach)  i pokrojone jabłko. Gotować na wolnym ogniu godzinę. Wyjąć żołądki i pokroić w plasterki. Ja w tym momencie przecedzam wywar (przecierając łyżką przez sitko, żeby mus z rozgotowanego jabłka został w wywarze), bo w sosie denerwują mnie liście laurowe, patyki od tymianku i w szczególności ziela angielskie; zawsze je potem przypadkiem rozgryzam jedząc. Ale przecedzanie oczywiście nie jest obowiązkowe.
Na patelni podsmażyć na maśle posiekaną cebulę i czosnek, dorzucić do wywaru. Na tej samej patelni można podsmażyć (też na maśle) plasterki żołądków tak, żeby się przyrumieniły miejscami (to już nie jest konieczne, ale będzie smaczniej). Dolać 2-3 łyżki sosu sojowego (tu trzeba wziąć poprawkę na słoność sosu sojowego, jeśli nasz wywar już jest słony lepiej dać mniej sosu niż przesolić). Gotować na wolnym ogniu jeszcze 30-40 min do miękkości żołądków. Pod koniec gotowania zagęścić sos (w miseczce rozprowadzamy mąkę chochelką wywaru, dolewamy do garnka, mieszamy porządnie).
Podajemy z kaszą gryczaną lub tłuczonymi ziemniakami i kiszonym ogórkiem albo pomidorem, albo sałatą z winegretem. Może nie wyglądają zbyt wykwintnie, ale są pyszne.

wtorek, 4 października 2011

Z życia królika

W garnku na jutrzejszy obiad dusi się mięsko, które kiedyś było żołądkami kilku indyków. Pachnie pysznie i pewnie pojawi się na blogu. Ziomek jednak ma inne zdanie na temat smakowitości tego zapachu, więc zamiast siedzieć w progu kuchni i z ciekawością patrzeć co robię zaszył się w swoim pokoju:
Straszna ta czerwona wersalka z PRLu, prawda? Nie dość, że brzydka i okropnie czerwona, to jeszcze tragicznie niewygodna do spania... W życiu jednak wszystko jest względne, bo to ulubiony mebel Ziomka, i do spania, i do poskakania. A może zwierz instynktownie czuje, że dzięki tej wersalce ma swój własny pokój? W moich planach to miała być sypialnia moja i ukochanego, ale niewygodność mebla wygnała nas do dużego pokoju. W dużym pokoju też jest PRLowska wersalka, ale wygodniejsza i ładniejsza trochę.
Królik na mebel i jego czerwoność nie narzeka, szczególnie jeśli komuś chce się na chwilę usiąść i pogłaskać puchatego potwora.

Wypalanie, czyli wokowe ABC

Wszystkie informacje zawarte w tym wpisie są kompilacją tego co znalazłam w necie, głównie na You Tube. To było moje pierwsze spotkanie nie tylko z wypalaniem, ale i z wokiem. Wyrocznią w tym temacie wpis nie jest, ale postarałam się, aby informacje były jak najsensowniejsze, choćby po to, żeby mieć dobrze przygotowanego woka.
Wypalenie jest konieczne w przypadku tradycyjnego woka ze stali węglowej. Chodzi o to, by wnętrze woka pokryło się warstewką węgla. Ta warstwa jest czarna, gładka, błyszcząca i zapobiega przywieraniu smażonych potraw.
Nowy wok trzeba porządnie umyć płynem do mycia naczyń, żeby pozbyć się resztek smaru potrzebnego przy produkcji (a dokładnie podczas ręcznego kucia młotkiem, dzięki ręcznemu wyklepywaniu stal ma gęstszą strukturę niż przy zwykłym wytłoczeniu okrągłego kształtu). Osuszony wok trzeba potraktować ostrym druciakiem albo drobniutkim papierem ściernym (ja użyłam papieru). Po pierwsze trzeba wyszlifować miejsca gdzie pojawiła się rdza, a po drugie we wnętrzu patelni należy zrobić dużo mikrorysek, żeby węglowa warstewka miała się czego trzymać. Opłukujemy opiłki, wycieramy do sucha papierowym ręcznikiem.
Teraz przenosimy się na dwór. Potrzebny będzie jakiś palnik, np. taka przenośna, turystyczna kuchenka gazowa, papierowe ręczniki i olej do smażenia. W necie spotkałam się z opinią, że można zamknąć drzwi od kuchni, szeroko otworzyć okno i wypalać w domu. Absolutnie nie polecam. Dymu z palonego oleju są całe chmury, w kuchni natychmiast zrobiłoby się ciemno i dusząco, a smród spalonego oleju zostałby w całym mieszkaniu na przynajmniej dwa miesiące... Mieszkam w bloku, ale mam szczęście posiadać wyrozumiałych teściów z ogródkiem. Mam nadzieję, że sąsiedzi nie mieli pretensji, bo zadymiłam też dwie sąsiednie działki.
Ale, do rzeczy. Smarujemy wnętrze woka olejem i stawiamy na gaz. Pod wpływem temperatury i palącego się oleju powierzchnia woka czernieje w tym miejscu gdzie ma styczność z ogniem. Przesuwamy wok nad palnikiem i od czasu do czasu przesmarowujemy nasączonym w oleju ręcznikiem, aż całe wnętrze zrobi się czarne i błyszczące. Efekt wypalania dobrze widać po różnicy w wyglądzie stali w środku i na rączce woka.
Mój wok ma jedną jaśniejszą plamę, tam nie chciał całkiem zczernieć, nie mam pojęcia czemu.
Wypalonego woka nie wolno myć płynem do mycia naczyń ani niczym ostrym, żeby nie zniszczyć węglowej warstewki. Po pierwszym użyciu (poprzedni wpis z kalafiorem w roli głównej, klik ) umyłam wok wypłukaną gąbką do zmywania i dorobiłam się starcia fragmentu czarnej warstwy (tak w okolicach środka na zdjęciu). Dziś robiłam drugą partię kalafiora i po smażeniu opłukałam patelnię gorącą wodą i wytarłam do sucha papierowym ręcznikiem, i tak właśnie będę czyścić woka.
Taka stal węglowa bardzo szybko rdzewieje, więc woka trzeba od razu wycierać do sucha. Jeśli rdza pojawi się na zewnętrznej stronie trzeba ją po prostu zetrzeć. Jak zardzewieje środek, np. po dłuższym nieużywaniu, należy zrobić restart woka, czyli jeszcze raz go wypalić.

PS dopisek z września 2015. Od momentu zrobienia tego wpisu wypaliłam z rodziną i znajomymi jeszcze 3 woki, które w chwili obecnej nadal nam wiernie służą. Z uwag wynikających z większego doświadczenia dodam, że im mocniejsze źródło ognia do wypalenia tym lepiej. Woka wypalonego na kuchence turystycznej przez pierwszy rok trzeba było co 3-4 miesiące dodatkowo przepalać, bo czarna lśniąca warstewka miała tendencję do znikania, a kiedy ona znikała, to potrawy przywierały do powierzchni woka. Dodatkowe przepalanie obejmowało przetarcie papierem ściernym szwankujących kawałków i ponowne wypalenie ich z olejem. Po roku użytkowania wok się ogarnął i działa bez zarzutu do tej pory.
Wok wypalony na palniku do woków o dużej mocy oraz drugi wypalony palnikiem do papy (takim używanym do kładzenia papy na dachach) sprawował się od początku dobrze i nie potrzebował poprawek.
Wok nie lubi samotności, im częściej i dłużej użytkowany wok, tym lepiej się sprawuje jego czarna, lśniąca warstewka :)
Woki nienawidzą płynu do mycia naczyń, płuczemy je gorącą wodą i wycieramy do sucha papierowym ręcznikiem. Jeden z woków został umyty tradycyjnie przez pewną nieświadomą, nadgorliwą kobietę i musiał zostać wypalony jeszcze raz.

poniedziałek, 3 października 2011

Pierwsze WOKowanie (kalafior)

Jakoś ze cztery miesiące temu kupiłam sobie woka. Takiego tradycyjnego, klepanego ręcznie ze stali węglowej, trochę przyrdzewiałego, pachnącego jeszcze smarem potrzebnym przy okładaniu go młotkiem podczas produkcji. Zanim można używać trzeba go wypalić, niestety. Dlatego pierwsza próba wypadła parę miesięcy po kupnie. Ale o wypalaniu kiedyś później. Najpierw pierwsza potrawa z woka. Na razie niezbyt egzotyczna, bardzo prosta, smaczna, jeszcze na oleju rzepakowym. Z wokiem i innymi olejami dopiero będę eksperymentować i nabierać doświadczenia, i już się na to cieszę. Wystarczyło zrobić zwykły kalafior i wiem, że warto było poświęcić czas na wypalanie.
Potrzeba:
*pół średniego kalafiora
*małą cebulę pokrojoną w grube półkrążki
*drobno pokrojony kawałek żółtej lub zielonej papryki (ale nie czerwonej, ma zbyt intensywny smak do takiego zestawienia) i posiekany grubo czosnek (3-4 ząbki, ale ja jestem czosnkofilna, więc ewentualnie może być mniej)
*pokrojony w cienkie paski świeży szpinak (kilka liści) i posiekana dymka (jedna lub dwie sztuki)
*przyprawa 5 smaków, płatki chilli, sól
 

Rozgrzać w woku olej. Smażyć należy cały czas mieszając na ostrym ogniu. Wrzucić cebulę, podsmażyć, dodać kalafior, podsmażyć. Wsypać łyżeczkę (nie pełną) 5 smaków, szczyptę płatków chilli i szczyptę soli, przesmażyć. Dodać paprykę z czosnkiem, przesmażyć. Zgasić gaz i wmieszać w całość szpinak z dymką.
Te wszystkie "przesmażyć" w woku dzieją się błyskawicznie, wszystkie składniki, pokrojone, trzeba mieć przygotowane wcześniej. Całe smażenie trwało tak z 5-7 minut.



Dziś taki kalafior był śniadaniem z kromką chleba, może być też "jarzynką" do klasycznego obiadu.
Nie znoszę rozgotowanych warzyw, tu bardzo spodobała mi się konsystencja kalafiorka, chrupki, ale nie surowy, super.
Teraz niestety muszę zebrać się do pracy, a jak wrócę to napiszę coś o woka wypalaniu.