.

.

wtorek, 29 listopada 2011

Dyniowy tażine

W poprzednim poście było jak zrobić kiszoną cytrynę ( tu), a teraz danie inspirowane kuchnią marokańską z jej udziałem. Taka europejska wariacja na temat klasycznego tażine (ale o takim prawdziwym tażine na pewno jeszcze będzie, jak tylko znajdę gdzieś żeliwną nakładkę na palnik, która pozwoli gotować w glinianym naczyniu na kuchence gazowej). Znów kombinowanie na temat zadany w konkursie na blogu Akademia kulinarna.  Tym razem na hasło dynia. To chyba było najtrudniejsze zadanie wymyślić coś swojego na tak klasyczny temat. Dyniowy tażine wyszedł naprawdę pyszny, bardzo polecam. Z drobną tylko uwagą, że to danie nie do odgrzewania niestety. Zwykle tażine to długo duszone danie, któremu odgrzewanie na dzień następny nie szkodzi zupełnie. W przypadku tego z dyni, jest inaczej, bo warzywo to mocno papkowacieje i całość na następny dzień nie jest już taka smaczna. Podane ilości są na dwie głodne osoby. Na fotce porcja nie wygląda może imponująco, ale to dlatego, że leży na ogromnym talerzu.

Potrzeba:
*kilogramowy kawałek dyni pokrojonej w ok. 1 cm kostkę
*pół zielonej papryki pokrojonej w cienkie paski
*5 cm kawałek białej części pora w plasterkach
*mała czerwona cebula w plasterkach
*dwa ząbki czosnku drobno posiekane
*posiekana dymka
*łyżka miodu, sok z połowy limonki lub cytryny
*ćwiartka bardzo drobno pokrojonej kiszonej cytryny (opcjonalnie oczywiście, ale naprawdę warto)
*pół garści rodzynek i czubata łyżka płatków migdałowych
*kumin, cynamon, mielone goździki, pieprz, sól, pieprz turecki (pieprz turecki, to ostra papryka uwędzona, a potem ususzona i rozdrobniona na płatki, ma bardzo fajny aromat, ale można go zastąpić zwykłym chilli)
*do podania jogurt naturalny wymieszany z solą, pieprzem i posiekaną świeżą miętą
*masło i oliwa z oliwek (nie extra virgin tylko taka do smażenia)


W garnku lub na patelni z grubym dnem na maśle z oliwą podsmażamy dynię. Dodajemy przyprawy (na początek niecałą łyżeczkę kuminu, łyżeczkę cynamonu i pół łyżeczki mielonych goździków oraz sól i pieprz, porządną szczyptę pieprzu tureckiego, ilości oczywiście orientacyjne, bo zależą od naszego smaku). Podsmażamy chwilę. Dorzucamy cebulę z papryką, przesmażamy do lekkiego zeszklenia cebuli. Dodajemy czosnek i por, przesmażamy. Dolewamy szklankę wody rozmieszanej z miodem i sokiem z limonki, jeśli będzie potrzeba to później można jeszcze dolać trochę wody podczas duszenia. Dorzucamy rodzynki, migdały i kiszoną cytrynę. Dusimy, aż dynia będzie miękka, ale nie rozgotowana. W tym czasie trzeba spróbować i ewentualnie dodać więcej przypraw, danie powinno być bardzo aromatyczne, jak to w arabskiej kuchni, no ale nie może smakować samymi przyprawami. Pod sam koniec duszenia dodajemy dymkę i mieszamy.
Do podania w oddzielnej miseczce mieszamy jogurt z solą, pieprzem i świeżymi, posiekanymi listkami mięty, bardzo do takiego dyniowego tażine pasuje.

Reszta obiadu według uznania. Taka dynia jest aromatyczna, smakowita i pożywna, więc spokojnie może obejść się bez mięsa.

Na fotce jest pieczona gicz cielęca. Cielęcą gicz nacieramy solą i czerwoną shoarmą, zostawiamy w lodówce na kilka godzin, a potem pieczemy do miękkości. Nie zwróciłam uwagi na czas, wyłączyłam jak była przyrumieniona i widelec miękko wchodził w mięsko.



Pasować będzie też upieczony czy usmażony kurczak lub indyk. W bardziej wypasionej wersji mogą być jagnięce kotlety.

Częścią skrobiową może być ryż lub chlebki pita. To na fotce to niby arabskie naleśniki (mąka, woda, sól, pieprz, ziarna czarnuszki, wszystko wymieszane do konsystencji gęstego ciasta naleśnikowego, placuszki zostały upieczone na suchej patelni).

Smacznego

środa, 23 listopada 2011

Kiszona cytryna

Jej, ale czaderski wynalazek taka cytryna. Bardzo intensywny w smaku, niesamowicie aromatyczny. Kolejny dowód na genialność kuchni marokańskiej, jednej z moich ulubionych. Poza samymi cytrynami otrzymujemy "produkt uboczny" w postaci wspaniale pachnącej, cytrynowej oliwy.
O kiszonej cytrynie słyszałam od czasu do czasu, w jakimś piśmie typu Kuchnia, na Kuchnia TV, itp. Wzmianka o niej pojawiła się też na blogu Akademia Kulinarna . W odpowiedzi na moje pytanie w komentarzach, na facebooku pokazał się przepis. Nastawiłam takie cytryny jakoś na początku października i wczoraj pierwszy raz wyciągnęłam ze słoika. Dziwi mnie tylko ta nazwa "kiszona". Tak naprawdę to ona jest marynowana w oliwie, ale z procesem kiszenia to nie ma nic wspólnego. Jak zwał, tak zwał, taki sposób na cytrynę jest pyszny. I w dodatku robi się je bardzo prosto z minimalnym nakładem pracy.

Potrzeba:
*cytryny,
*gruboziarnista sól morska,
*oliwa z oliwek (u mnie taka z oliwek i wytłoczyn, a nie extra virgin)

 

Powyższa fotka miała być do posta o drobnych przyjemnościach, np. dobrej kawie z kostką czekolady. Taki post jakoś nigdy nie powstał, ale na drugim planie zdjęcia są świeżo nastawione cytryny.
Cytryny porządnie myjemy, sparzamy, kroimy na ćwiartki, ale nie przecinając do końca. W rozcięcia sypiemy gruboziarnistą morską sól, sporo (i tu akurat jest ważne, żeby to była taka sól, a nie zwykła, mielona, kamienna). Układamy w słoiku, zalewamy oliwą, żeby przykryła cytryny. I to tyle. Odstawiamy i czekamy około miesiąca.
Na fotce w słoiku pływa też gałązka tymianku, ale w ogóle go nie czuć, cytryny tak go zdominowały, że spokojnie można go sobie darować.


Po miesiącu cytryny nie zmieniają się bardzo z wyglądu, wizualnie robią się tylko takie trochę namoknięte. Środek staje się paćkowaty, skórka mięknie. Pachną bardziej cytrynowo nawet niż świeże cytryny, całość jest bardzo cytrynowa, trochę kwaśna, trochę gorzka i dość słona, niesamowicie aromatyczna. Samych raczej nie da się zjeść, mają zbyt intensywny smak, żeby być dobre w czystej postaci. Jako przyprawa są jednak wspaniałe. Na razie zostały użyte do dyniowego tażine, który pojawi się na blogu na pewno. Będą też świetne do sosów, do których pasuje cytryna, do majonezu, z którym będę jeść szparagi jak zacznie się na nie sezon, do ryb, niektórych zup. Oliwę użyję do sałatek albo smażenia łososia, albo krótkiego smażenia świeżej wołowiny. Nie zalewałam cytryn oliwą extra vergine, aromat owoców jest tak mocny, że i tak przytłumiłby delikatność takiej oliwy, a poza tym zależało mi na tym, żeby można było na tej oliwie smażyć. Ciekawa jestem jak na takim tłuszczu wyjdą jajka sadzone. Jak przetestuję to wam napiszę.
Bardzo polecam zrobienie kiszonej cytryny, bo nie bardzo potrafię oddać opisem bogatość jej smaku i aromatu, a jak zrobicie to sami będziecie się mogli przekonać : )

wtorek, 22 listopada 2011

Rower, czyli radości i smutki królika c.d.

Miałam dziś dzień bardzo intensywny kulinarnie i smakowo.  Postów z dzisiejszego gotowania będzie ze dwa albo i trzy nawet. W ogóle stos fotek i przepisów do opisania rośnie nieubłaganie, ale czasu trochę brak. Teraz chwilę czasu mam, ale nie będzie o gotowaniu, tylko o temacie dla mnie ważniejszym.
Ziomek wczoraj zakończył tydzień z zastrzykami z antybiotykiem i kroplami do oczu i nosa. Na razie oko wygląda dobrze, jakby to był całkiem zdrowy królik. Niestety moje plany, że Ziomek ma dożyć swoich 10 urodzin stały się raczej nierealne, ale na razie jeszcze nie umiera. Plan na chwilę obecną jest taki, że zobaczymy na jak długo pomoże kuracja antybiotykowa. Jeśli na długo, np. na rok, to fajnie, kiedy oko znów zacznie ropieć dopiero po długim czasie, to po prostu znów dostanie serię antybiotyków w zastrzykach. Jeśli oko zaropieje już niedługo, czyli jeśli ropień w korzeniach zębów szybko urośnie, to będziemy rwać zęby. Operacja o tyle niefajna, że króliki mają rozbudowane i kruche korzenie zębowe, więc nie jest łatwo wyrwać ząb w całości. Poza tym te zęby z dołu co zostaną bez pary cały czas rosną i nie mają o co się ścierać, więc co jakiś czas trzeba będzie jeździć na zabieg przycinania zębów albo usunąć i te z dołu. A poza tym ropnia i tak nie da się wyleczyć całkiem do końca, kiedyś i tak znów się pojawi.
A teraz radości, czyli rower.


Tak, rower właśnie. Na zdjęciu królik odpoczywa po uważnych oględzinach mojego rumaka. Ziom to zwierz strasznie ciekawski i wszystko co przyjdzie z dworu jest uważnie obwąchiwane i oznaczane jako należące do terytorium królika. Na szczęście to królik dobrze wychowany i nie znaczy terenu obsikując, tylko ocierając się brodą o wszystko. Buty, które przyszły z dworu i właśnie zdjęte z nóg stoją sobie w przedpokoju, to coś co królika bardzo fascynuje. Trzeba je dokładnie obwąchać i oznaczyć. Ale najciekawszy ze wszystkiego jest rower. Kiedy wracam z pracy zwykle stawiam bicykla na chwilę w przedpokoju, a potem dopiero męczę się z zaparkowaniem go w graciarni. Taki rower co właśnie przybył z dworu to coś, co potrafi przykuć uwagę Ziomka na bite 15-20 min., a to naprawdę jest dużo jak na takiego małego, śmiesznego zwierzaczka. Trzeba przecież cały uważnie obwąchać i obródkować każą szprychę, każdą śrubkę i każdą wystającą część, a to trochę czasu zajmuje. 


Tu akurat mój rower w trakcie prac konserwacyjnych. Ziomek intensywnie w nich uczestniczył. W końcu miał okazję obwąchać rower od górnej strony, z którą zwykle się nie spotyka. Same części i klucze też koniecznie trzeba było wszystkie obwąchać i się o nie poocierać. Doprowadziło to do lekkiej irytacji brata, przeprowadzającego prace konserwacyjne, bo puchata mordka wtryniała wszędzie nos i ciągle plątała się pod nogami.
Ech, a spróbujcie posprzątać mając takiego ciekawskiego, puchatego potwora. Szczotka, zmiotka i szufelka to fascynujące i  podejrzane kreatury, które trzeba uważnie pilnować. Zamiatając ma się cały czas zwierza w szufelce, bo przecież musi sprawdzić czy pani przypadkiem nie próbuje wyrzucić czegoś smacznego albo przydatnego. Nawet odkurzacz powoli przestaje być przerażający, a strach z wolna ustępuje miejsca ciekawości. Kiedyś Ziom bał się tego sprzętu jak tylko go zobaczył. Teraz ucieka, ale nie panicznie, raczej tak po prostu na wszelki wypadek i to dopiero jak włączony odkurzacz zaczyna się do niego bezpośrednio zbliżać. Niedługo w ogóle przestanie mieć do odkurzacza nawet odrobinę szacunku.
Ogromna ciekawość to obok ogólnej puchatości jedna z tych kochanych cech królika. Kiedy otwieram szafkę czy szafę, to od razu musi się tam władować i wszystko zbadać. Kiedyś wyciągnęłam ciucha z szafy, zamknęłam szafę, a jakieś pół godziny później szukam zwierza i nigdzie go nie ma. Szukam, szukam i ... tak, zgadliście, znalazł się zamknięty w szafie :) Innym razem zagubił się w regale z zastawą stołową. Niesamowite, że w mieszkaniu, w którym mieszka od roku nadal znajduje tyle fascynujących i ciekawych miejsc. Ciągle patroluje wszystkie kąty czy przypadkiem nie znajdzie gdzieś bezczelnych śladów obecności jakiegoś innego królika albo może czegoś smacznego, albo czegoś nowego.



piątek, 18 listopada 2011

Szpinak z ziemniakami

Dzisiejszy wpis mógł być albo o szpinaku, albo o kapuśniaku. Kapuśniak uwielbiam i ja i Ukochany, w dodatku to taka sympatyczna zupa, która mi zawsze wychodzi pyszna. Ale kapuśniak nie ma jeszcze zdjęcia, a szpinak ma, więc lenistwo zadecydowało : ) Jak będzie mi się chciało pstrykać fotki, to kapuśniak będzie opisany całkiem niedługo, a jak zostanie zjedzony zanim go sfotografuję, to będzie kiedyś później.
Dziś mój pomysł na kolejne, szpinakowe tym razem, zadanie z konkursu  Akademii kulinarnej.
Wiecie, że to moje pierwsze zetknięcie ze szpinakiem na surowo? Aż dziwne, że od tylu lat nie wiedziałam co tracę, bo szpinak do tej pory zawsze gotowany jednak był. Od teraz będzie u mnie gościł i przerobiony termicznie, i na surowo.

Potrzeba:
*świeży szpinak
*twarda gruszka
*olej z orzechów włoskich
*zagęszczony ocet balsamiczny truskawkowy (można toto kupić w carefurze czy innych takich dużych sklepiszczach)
*posiekane orzechy włoskie albo płatki migdałów
*pokrojony w cienkie plasterki ziemniak
*pół ząbka zgniecionego czosnku
*żółta pasta curry
*olej z czerwonej palmy (albo rzepakowy) do smażenia



Szpinak kroimy na cienkie paseczki, mieszamy z olejem z włoskich orzechów (nie za dużo) i orzechami (ale nie za dużo ich, żeby razem z orzechowym olejejm nie zdominowały smaku). Gruszkę kroimy w słupki. Na talerzu układamy szpinak z gruszką. Na patelni rozgrzewamy olej (z czerwonej palmy da ziemniaczkom fajny kolor, ale może być też zwykły olej do smażenia), do rozgrzanego oleju dodajemy żółtą pastę curry, szybko mieszamy, wrzucamy plasterki ziemniaka i smażymy na złoto i chrupko (pod koniec dodajemy czosnek, dodajemy go później, bo powinien się usmażyć, ale nie spalić). Ziemniaka odsączamy na papierowym ręczniku i układamy obok szpinaku, polewamy sałatkę polewą z octu balsamicznego truskawkowego. Podajemy od razu.

Zadaniem konkursowym była przystawka i duet orzechowo-gruszkowego szpinaku z ziemniakami curry jest naprawdę zgrany i pyszny. Oczywiście ilość ziemniaków można zwiększyć i potraktować danko jako danie obiadowe. Można taką sałatkę zrobić też jako surówkę do normalnego obiadu. Będzie pasować do wieprzowiny czy drobiu (szczególnie dobrze do pieczonego kurczaka), do ryb, a także do kotletów sojowych, ogólnie do wszystkiego do czego pasuje w smaku orzechowatość. Obok cannelloni z sałatą ( tu ) druga rzecz, która po tym konkursie na stałe wzbogaci moje domowe menu.

A liść z dekoracji z wielkim smakiem zjadł Ziomek.

wtorek, 15 listopada 2011

Królicze radości i smutki

Najpierw o radościach. Pierwszą niech będzie seler.

Mały śmieszny Ziomek dostał dwa takie piękne selery z nacią w prezencie z ogródka teściowej i ze smakiem prezent docenił.


Nie wiem jak inne uszaki, ale Ziomek jest koneserem kulinarnym. Wszystko co mu się podetknie pod pyszczek musi najpierw obwąchać i posmakować. Kiedy pierwszy sceptyczny gryz zasmakuje, wtedy bierze kąsek i biegnie w jakiś spokojny kąt żeby zjeść. Jabłka lubi tylko te najlepsze, całkiem kwaśne czy takie kaszkowate i bez smaku są odrzucane z pogardą. Ach, i tradycyjne marchewki... według gustu kulinarnego Ziomka marchewki są daleko w tyle za selerem, korzeniem pietruszki albo rozmarynem czy bazylią. Zresztą puchaty potwór lubi też ekstremalne smaki. Kiedyś spotkał na podłodze w kuchni pestki z papryczki chilli. Stwierdził, że nasionka papryczek, ta najostrzejsza część chilli, są pyszne. Na wszelki wypadek, bo nie wiem czy to dla królików zdrowe odseparowuję go od pestek chilli, ale doświadczalnie jest potwierdzone, że zwierz je o dziwo uwielbia.
Innym przysmakiem Ziomka są badyle.

Najlepsze są z jabłoni, gruszy, porzeczek i niektórych wierzb. Jako człowiek nigdy tego nie zrozumiem, ale zwierz korę i gałązki uwielbia, i naprawdę czuje różnice smakowe. Jedne badyle mogą leżeć latami i są olane, a inne znikają w kilka dni. Gałęzie mają też istotną rolę dla mnie i wyglądu mieszkania. Jak nie ma smacznych badyli do gryzienia, to zagrożone są meble. Na szczęście póki są smaczne badyle, to nie opłaca się zwierzowi dobierać do mebli.
Poza badylami smakowite są różne zielska z łąki, trawsko, babki, mlecze, koniczyny, krwawniki, pięciorniki, stokrotki...
Jednak nawet królik wie, że nie samymi rarytasami się żyje. Garść siana świeżo wyciągniętego z torebki to jest coś. Ziom to zwierz rozsądny i wie, że prawdziwy królik żywi się głównie siankiem. Ja tego nie jestem w stanie wyczuć swoimi ludzkimi ograniczonymi zmysłami, ale dla Ziomka każde źdźbło jest inne, każde trzeba obwąchać, a potem niektóre warte są zjedzenia, a inne tylko obsikania. Chyba, że jest to sianko z łąki od  koleżanki Iwonki, to sianko jest ze smakiem zjadane prawie do ostatniego źdźbła. Kicak ma też szacunek do zwykłej strawy powszedniej jaką jest podstawowy granulat.


Jak powszechnie wiadomo po posiłku najlepsza jest sjesta na dobre i spokojne trawienie.


Na sam koniec opowieści o kulinarnych gustach Ziomka czas na smutek. Jak ktoś się bliżej przyjrzy to na fotce z selerem widać, że sierść wokół oczka jest mokra trochę. Teraz nie tylko łzy lecą z oka, jest też ropa. W szczęce zagnieździły się jakieś badziewne bakterie i tworzą badziewny ropień. Jest to paskudztwo nieuleczalne, ale może na jakiś czas czas da się to załagodzić. Będzie walka, zastrzyki, antybiotyki, kto wie może operacja... Jest też realna opcja, że jedynym słusznym wyjściem będzie zastrzyk na wieczność usypiający. Na samą myśl, że puchatego potwora może zaraz zbraknąć zaczynam płakać. I tak ryczę w sumie przez cały dzisiejszy dzień. Dziś byliśmy na sggw w klinice małych zwierząt, zdjęcia rtg (fotki tu) robiliśmy, po weterynarzach jeździliśmy. Zupełnie nie wyobrażam sobie braku tej puchatej mordki, co wskakuje na łóżko o 5 czy 6 rano, żeby wylizywaniem twarzy obudzić mnie w celu wygłaskania, bo się przez noc stęsknił. Albo braku bawienia się w berka po dywanie, łobuzowania, kradzenia sałaty ze stołu ze śniadaniowych kanapek, oberków na środku pokoju, wylegiwania się po pokojach w dziwnych pozycjach sennych i w ogóle królikowej szczerej przyjaźni, którą nie wiem jak wam opisać, żebyście zrozumieli. I znowu zaczynam płakać... następne wpisy na pewno będą całkiem kulinarne, a co u kochanego puchatego zwierza napiszę dopiero jak będę wiedziała bardziej co dalej. Trzymajcie kciuki. Kto wie, przecież może wcale nie będzie tak źle, bo Ziom na leczenie może zareagować dobrze.

Co dalej z ropniem u Ziomka: tu, i tu.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Rosół łososiowy

W mojej zamrażarce dość często goszczą łososiowe łby, ogony i kręgosłupy. To wynik mieszkania blisko Makro w Markach, gdzie są świeżutkie i dobre ryby (głupio tak reklamować, ale ... no cóż, po świeże, dobre ryby jeździ się do makro i tak po prostu jest, więc tak piszę). Rodzinka wybiera się tam czasem, kupuje całego 4 kilogramowego łososia, filetuje go u mnie w kuchni, zabiera mięso, a mi zostają resztki. Z tych resztek radośnie robię sobie zupę. Łosoś to taka dziwna ryba, której bliżej do "normalnego" mięsa niż do śledzia, więc i rosół z niego mocniejszy niż taka po prostu rybia zupa. Polecam do tej zupy makaron gryczany soba. Taki zwykły tu nie pasuje, nie pasuje tak bardzo, jak soba do pomidorowej.

Potrzeba:
na ok. 2 litry gotowego wywaru
*łeb, kręgosłup, ogon z łososia
*marchewka, duża pietruszka, ok. 10 cm pora (ta zielona część), mały seler (dobrze jest jak do selera mamy też trochę natki), spora cebula*, 3-4 ząbki czosnku
*liście laurowe, 3 ziela angielskie, pół łyżeczki ziaren pieprzu, jak mamy to łyżkę ziaren kozieradki, sól
*makaron gryczany soba, marchewka pokrojona w talarki, mogą być (choć nie muszą, jak ktoś nie lubi) dwie łodygi selera naciowego, spora garść pestek słonecznika i druga sezamu, nie zaszkodzi kawałek mięsa z łososia albo strzępki wędzonego

W dużym garnku układamy jarzyny, resztki łososia i przyprawy (pierwsze trzy gwiazdki listy składników) i zalewamy zimną wodą. Gotujemy ok. 1,5 godziny.


Zupę troszkę studzimy, ale nie całkiem, żeby tłuszcz nie zgęstniał i przecedzamy przez sitko (jak zbytnio wystudzimy, to smakowite oka zostaną na sitku). Do przecedzonego wywaru dokładamy kawałek marchewki i ew. seler naciowy pokrojony w cienkie talarki. Próbujemy, ewentualnie doprawiamy, można dodać trochę maggi. Stawiamy na gaz celem ponownego zagotowania. W tym czasie wstawiamy osoloną wodę na makaron, jak zawrze to dorzucamy sobę i gotujemy według przepisu na opakowaniu, uważamy aby nie rozgotować. Jak rosół zawrze dorzucamy pestki (ja lubię nieprażone, ale jak ktoś woli, to mogą być podprażone na suchej patelni) oraz ewentualnie kawałki surowego łososia, wyłączmy gaz jak mięsko się zetnie.
Na talerz wykładamy makaron, nalewamy zupę i posypujemy posiekaną natką albo dymką.


Na fotce jest akurat wersja wypasiona, bo zamiast pestek są podsmażone na maśle opieńki, położone na zupie tuż przed podaniem, a obok łosoś podsmażony na maśle z sokiem i startą skórką z cytryny. Ale wersja podstawowa w zupełności wystarcza na smakowity obiad.

*Cebulę polecam opalić nad palnikiem kuchenki lub palnikiem kuchennym, aż mocno się zaczerni i zacznie pachnieć pieczoną cebulą. Rosół będzie wtedy smaczniejszy.
*Post poddany drobnej edycji 20.07.2015

wtorek, 8 listopada 2011

Marzenie

Wróciłam do domu strasznie głodna. Otwieram lodówkę, a tam obiadek do odgrzania i ciasto. Obiad postanowiłam odgrzać później jak będzie mi się bardziej chciało, a pierwszy głód zaspokoić ciastem. Siedzę właśnie z nim przed kompikiem, robię przegląd meila, ulubionych blogów, facebooka ...

I nagle zdałam sobie sprawę z tego, że ... właśnie spełnia się jedno z moich dziecięcych marzeń : D
No bo kto w dzieciństwie nie marzył, żeby móc zjeść deser na obiad? Widzicie? Wcale nie musi tak być, że dziecięce marzenia nigdy się nie spełniają w dorosłości : )
No ta ja zajmę się zbieraniem resztek kremu z talerza, a wam zostawię fotkę potrawy, która na razie wygląda... no... tak jak wygląda, ale będzie bardzo smaczna w niedalekiej przyszłości ( owa przyszłość ).

niedziela, 6 listopada 2011

Dyniowe risotto

Moje pierwsze spotkanie z risotto i ryżem do risotto. Na pewno nie ostatnie : )
Bardzo spodobała mi się konsystencja tego rodzaju ryżu, całość jest pysznie kremowa, ale ziarenka są dobrze wyczuwalne. Trzeba uważać, żeby nie rozgotować. Niestety to jedno z tych dań, co to nie lubią za długo leżeć w lodówce i być odgrzewane, całość strasznie papciowacieje. Lepiej zrobić porcję do zjedzenia na jeden dzień, góra dwa. Przepis zaczerpnięty z Mirabelkowy blog .

Potrzeba
*szklankę ryżu do risotto (koniecznie takiego, zwykły ryż nie będzie miał takiej konsystencji)
*2 szklanki dyni pokrojonej w drobną kostkę
*masło
*szklanka białego wina (wytrawne lub półwytrawne)
*cebula
*ok. 600 ml bulionu
*mały ząbek czosnku
*sól, pieprz, odrobinkę płatków chilli
*garść posiekanej zieleniny (w oryginale powinno być kilka posiekanych listków szałwii, nie dodałam, bo nie miałam, ale myślę, że bardzo by tu pasowały)
*starty parmezan lub pecorino (u mnie było pecorino, na zdjęciu nieobecne, bo przypomniałam sobie o nim dopiero w trakcie jedzenia, bardzo fajnie podbija smak i nie należy go pomijać :)


Potrzebna będzie patelnia lub garnek z grubym dnem. Rozgrzewamy masło, wrzucamy posiekaną cebulkę, przesmażamy. Dorzucamy połowę dyni, delikatnie obsmażamy. Kiedy cebula się zeszkli, ale nie zarumieni, dodajemy ryż. Jak będzie za mało, dokładamy więcej masła. Smażymy, aż ryż cały pokryje się masłem i lekko się zeszkli. Wlewamy szklankę wina, mieszamy aż odparuje. Wlewamy po trochu bulion, każdą porcję dopiero jak ryż wchłonie poprzednią, mieszamy po każdym dolaniu. Jeśli zbraknie bulionu, a nadal będzie potrzebowało płynu, można dolać też troszkę wody. Po ok. 10 minutach dodać resztę dyni. Gotować jeszcze 5-10 min., ryż powinien być miękki, ale nie rozgotowany. Doprawić solą, pieprzem i odrobinką chilli.
Posypać zieleniną i startym serem. Serwować z pozostałym winem w ładnym kieliszku. U mnie dodatkowo dwa kawałki długo dojrzewającego sera, typu holender czy cheddar (ten na zdjęciu to pyszna, aromatyczna kozia gouda). Podane proporcje są na 3-4 osoby.
Mniam, mniam.
A następne risotto w mojej kuchni będzie grzybowe. 

piątek, 4 listopada 2011

Kaliningrad's breakfast

Bawię się ostatnio w sympatyczny konkurs z bloga Akademia kulinarna . Autorzy to szefowie kuchni z porządnych hoteli. Jest ich pięciu. Każdy wymyśla składnik przewodni, a konkursowicze mają tydzień na wymyślenie fajnego dania z tym składnikiem. Nagroda niezła, zwycięzca każdego tygodnia wygrywa warsztaty z wybranym szefem kuchni. Taka super, żeby wygrać, to nie jestem niestety, ale wymyślać potrawę na zadany temat to przednia zabawa. Dla gimnastyki umysłowo-smakowej :)
To moja propozycja na hasło "cannelloni".


Pomysł przyszedł mi do łepetyny przy okazji oglądania fotek z wycieczek za wschodnią granicę. Żarciowymi gwiazdami tych wyjazdów były:
-solanka (zupa z obowiązkowym udziałem nerek i parówek, udało mi się ją nawet upichcić w domu dzięki blogowi Kuchnia Ireny i Andrzeja , zupa na pewno kiedyś pojawi się na blogu)
-kwas chlebowy sprzedawany na ulicy z żółtych beczek (zwykle był przepyszny, choć czasem niektórzy nędzni sprzedawcy mieli w swoich beczkach straszne siki)
-sałatki na zimno z owocami morza i majonezem
- i kawior, tam w przystępnych cenach nawet dla mniej zamożnej kieszeni, i orzeszki piniowe, które na południowej Syberii są zwykłą przegryzką jak ziarna słonecznika u nas... i ... żem się wakacyjnie rozmarzyła zbytnio, pora wrócić do rzeczywistości...
W hotelu w Kaliningradzie jedliśmy na śniadanie sałatkę z kalmarów i krewetek, z jajkiem i majonezem, świeży biały chleb i do tego kieliszki zmrożonej wódki (o którą nikt nie prosił, ku naszemu lekkiemu zaskoczeniu automatycznie pojawiła się w zestawie do tej sałatki, mimo że pora była śniadaniowa, ale my na to żeśmy wcale nie narzekali ;) ).
Było bardzo smakowicie.
Przepis zainspirowało tamto śniadanie. Schroniskowa "zimna płyta" tylko w rosyjskim klimacie. Proste i jednocześnie wykwintne smaki, do których i kieliszek mroźnej wódki nie zaszkodzi nawet o poranku : )

Potrzeba:
*krewetki (te tutaj były mrożone, lepiej takie większe niż koktajlowe), paluszki surimi, wędzony łosoś, jajko na twardo, ikra, sok z cytryny, koperek, majonez
*wytrawne lub półwytrawne białe wino, masło, szalotki, niewielki, zgnieciony ząbek czosnku
*sałata lodowa i rzymska, majonez, wasabi
*cannelloni
*oliwa, plaster cytryny
*biały chleb
Króciutko gotujemy krewetki w osolonej wodzie z oliwą i plastrem cytryny, można dodać do gotowania płatki chilli. Krewetki wrzucamy na wrzącą wodę i po ponownym zawrzeniu gotujemy 1,5min (koktajlowe) lub 3-4 min większe. Potem dla smaku można je 30 sek. przesmażyć na maśle.
Na małej patelence szklimy na maśle szalotkę ze zgniecionym ząbkiem czosnku, zalewamy białym winem. Redukujemy wino, aż prawie całe zniknie. Zestawiamy z ognia.
Gotujemy al dente cannelloni w osolonej wodzie z oliwą. Mieszamy posiekaną sałatę rzymską i lodową z sosem (wymieszany majonez, proszek wasabi, troszkę soli) i nadziewamy tym ostudzone cannelloni.
Ustawimy kolumnadę z nadzianego sałatą cannelloni na talerzu (będzie fajnie wyglądało jak cannelloni poucinamy na różną wysokość). Układamy na dużym talerzu ikrę na liściu sałaty, porwane w paski surimi, porwane kawałki wędzonego łososia posypanego koperkiem, jajko na twardo posypane solą i pieprzem, gotowane krewetki oraz pasmo z szalotki. Krewetki skrapiamy sokiem z cytryny. Do tego kleks majonezu i grzanki z białego chleba albo dobry, świeży biały chleb.
Wizualnie wyszedł z tego taki raczej śmietnik na talerzu, niż danie wyglądające jak małe dzieło sztuki, ale jest za to pysznie :)

Jeśli nie macie ochoty na to całe morskie towarzystwo można zrobić wersję wegetariańską i na talerzu poukładać jakieś fajne sery. Można też zrobić samo cannelloni z sałatą i jajkiem na twardo albo sadzonym. Nawet ja nie spodziewałam się, że zimny makaron z sałatą, majonezem i (KONIECZNIE MUSI BYĆ) wasabi będzie tak smaczny.  

Orientacyjne proporcje na jedną porcję. 3 cannelloni, 10-15 dag krewetek, 1-2 surimi, plaster łososia, pół jajka, nieczubata łyżka stołowa ikry, jedna szalotka, 100 ml wina, pajda chleba, tyle sałaty ile zmieści się w makaronie