.

.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Gwiazdkowo

Wszelakiego najlepsiejszego bożonarodzeniowego Wam życzę.
I Ukochany też.
Królik pewnie by się do życzeń dołączył, ale chwilowo jest zbyt zajęty.


wtorek, 18 grudnia 2012

Potrawy świąteczne

Podobnie jak w zeszłym roku, tak i w tym nie bardzo mam czas świąteczne gotowanie i pieczenie czy robienie ozdóbek. Na szczęście jeszcze jeżdżę na świąteczne kolacje po rodzince, więc jest bezstresowo, nie mam na głowie przygotowania świąt.

Inna sprawa, że jako pracownik galerii handlowej mam "świątecznej atmosfery" powyżej uszu. Kiedy wracam do domu mam ochotę raczej zrobić szybki obiad, a  potem usiąść spokojnie w fotelu z fajną książką i kubkiem gorącej herbaty albo butelką dobrego piwa niż zapełniać dom świątecznymi ozdóbkami. Świąteczne hity niestety kojarzą mi się raczej z całymi stadami ludzi biegających po centrach handlowych z obłędem w oczach, warczących na siebie nawzajem i na sprzedawców. Tu pozdrowienia np. dla pana, który wpada do pierwszego od wejścia na sklepu i naskakuje na pracownika, że to skandal, że powinniśmy coś z tym zrobić, bo on tyle czasu nie mógł nigdzie zaparkować i to żałosne, że galeria nie ma większego parkingu. Trochę żałuję, że nie odpowiedziałam panu, że bardzo przepraszam, obiecuję poprawę i po pracy wezmę szpadel i taczkę z kostką brukową i powiększę parking... Pozdrawiam też serdecznie miłą panią, która oburzyła się straszliwie (no bo jak to! kolejka jest! ona była pierwsza!), kiedy poprosiłam do kasy ze środka kolejki panią w zaawansowanej ciąży. I tak bez przerwy przez cały ostatni weekend... Ktoś powinien zrobić jakieś ciekawe badania socjologiczne o ogromnym wzroście agresji występującym w populacji ludzkiej przez dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodzenia.

No, ponarzekałam sobie, ale wcale to nie oznacza, że nie lubię świąt. Przeciwnie, jutro lub pojutrze będę kupować choinkę (którą od najmłodszych lat strasznie lubię ubierać), na pewno zrobię też jakiś świąteczny stroik. Prezenty czekają w szafie ubrane w kolorowy papier. Uwielbiam świąteczny, świerkowy zapach w domu i same święta, tradycyjne potrawy i spotkania z rodzinką.

Może w 2013 uda mi się spokojnie przez cały rok opracować i napisać wigilijne wpisy, które sobie zapiszę i które potem będę dumnie publikować przed świętami. A na razie linki do kilku przepisów idealnych na bożonarodzeniowy stół, które już znalazły się na blogu.

środa, 5 grudnia 2012

Carbonade, czyli wołowina po flamandzku, czyli wreszcie koniec listopada pełnego wrażeń

Tak... listopad w tym roku to był czas pełen wrażeń; skręciłam sobie nogę; zginął śmiercią nagłą i tragiczną mój śmieszny, stary, granatowy VW Golfik (na szczęście samochodzina stanął na wysokości zadania i choć sam życie oddał, to ludziom w środku nic się nie stało); po raz pierwszy przejechałam samochodem na raz więcej niż 100km (czyli świeżo zakupionym, nieznanym autem 430km z Legnicy, było dość strasznie); Ukochany miał drobną przygodę z nadziewaniem się na podstępnie wystającą rurę i z całkiem poważnym szyciem w szpitalu; ja miałam wątpliwą przyjemność zwiedzania różnych urzędów w celu zarejestrowania samochodu świeżo sprowadzonego z Niemiec; Ziomkowi znów zaczęło łzawić oko, ale zbyt źle na razie nie jest...
Jak na moje spokojne, nudnawe życie, to naprawdę dużo się działo jak na jeden miesiąc, mam cichą nadzieję, że grudzień będzie o wiele nudniejszy.

A skoro powróciła mi chętka na pisanie, to będzie danie naprawdę popisowe.
Wspaniale rozgrzewa i syci po powrocie do domu z zimnego dworu, a dzięki piernikowym nutom świetnie będzie pasować na świątecznym stole.

Przepyszny, aromatyczny, rozgrzewający, rewelacyjny gulasz wołowy na ciemnym piwie, ściągnięty z bloga Belgia od Kuchni (tu), choć sam przepis jest za naszym, polskim Makłowiczem.

Przepis z serdecznym pozdrowieniem dla Clement'a, na razie jedynego Belga, którego poznałam osobiście.

Potrzeba:
  • 1kg wołowiny bez kości (np. zrazowa)
  • 3 cebule
  • masło
  • gałązka tymianku, dwa liście laurowe
  • 2 butelki ciemnego piwa (u mnie 0,5l Karmi i 0,5l Żywca Portera)*
  • łyżka cukru trzcinowego (a najlepiej oryginalnego cassonade, jak przypadkiem mamy)
  • 2 łyżki octu z czerwonego wina
  • 2 łyżki musztardy (najlepiej takiej ostrzejszej, np. rosyjskiej)
  • 3 pierniczki katarzynki (albo gruba kromka piernika, albo gruba kromka ciemnego pieczywa i trochę przyprawy do piernika, albo kilka speculosów jeśli takie mamy)

Mięso kroimy w małą kostkę (ok. 1 cm), mieszamy z solą i pieprzem. Cebulę kroimy (nie musi być zbyt drobno). Przygotowujemy porządny gar z grubym dnem (albo zwykły garnek, ale wtedy musimy uważać, żeby nam się nie przypaliło i bardzo często mieszać). Na patelni rozgrzewamy masło i partiami obsmażamy wołowinę, 1 kg mięsa powinniśmy podzielić na 3-4 porcje (każdą podsmażoną partię przekładamy do gara, a na patelnię wrzucamy z nowym kawałeczkiem masła następną porcję; jeśli wrzucimy całe mięso na raz, to bardziej się podgotuje niż usmaży). Na tej samej patelni, po obsmażaniu mięsa szklimy cebulę i też wrzucamy do gara z podsmażoną krową.

Na patelnię wylewamy pół butelki piwa i mieszamy dokładnie, na delikatnym ogniu, żeby zebrać z patelni wszystkie smakowite przysmażeliny z mięsa i cebuli. To piwo też wlewamy do gara z mięsem i cebulą.
Do wyżej wymienionego gara wlewamy resztę piwa, dodajemy sporą gałązkę tymianku, liście laurowe i cukier. Gotujemy na wolnym ogniu godzinę, jeśli płyn zbyt wyparuje to otwieramy kolejną butelkę piwa i dolewamy wedle potrzeby.


Pod koniec gotowania dodajemy ocet oraz (żeby zagęścić sos) rozkruszone w palcach pierniczki katarzynki (albo speculosy, itp.), ewentualnie dodajemy więcej soli i/lub pieprzu. Gotujemy jeszcze 10-20 min.

W oryginalnej wersji podajemy z frytkami, choć mi znacznie smaczniej kojarzy się to danie z puree ziemniaczanym, z którym można zmieszać przepyszny sos. Podajemy z brukselką, fasolką szparagową albo sałatą. Sos jest wspaniały, gęsty, aromatyczny, trochę piernikowy, trochę słodki, trochę gorzki, a mięso kruche, miękkie i pełne smaku. Głęboki, brązowy kolor dania sprawia, że ten gulasz wygląda trochę jak jakiś deser w czekoladzie.

Pyszności.

*U mnie to była butelka  0,5 Karmi i 0,5 Żywca Portera i takie połączenie polecam. Mogą też być, na ten przykład dwa ciemne Tyskie albo 2 butelki piwa Heban, itp. Natomiast jak dla mnie samo Karmi w efekcie końcowym było by zbyt słodkie, za to zmieszane z ostrym i gorzkim Żywcem Porterem daje pyszny duet delikatnej goryczki i słodyczyDwa razy Żywiec Porter raczej się nie nada, bo jest za mocny i za gorzki.

sobota, 3 listopada 2012

Królik ugłaskany

Uszaty potwór uwielbia jak się go miętosi, mizia i głaska.
Oczywiście uwielbia wtedy, kiedy on ma na to ochotę.
Ochotę miewa na ten przykład bardzo rano, kiedy słońce wstaje, a zwierzowi się nudzi po samotnie spędzonej nocy. Wskakuje na łóżko i wpycha puchaty pyszczek z łaskoczącymi wąsami człowiekowi w twarz i zaczyna lizać w nos. Wtedy należy się obudzić i głaskać, królik układa się obok poduszki, a my głaszczemy, głaszczemy i głaszczemy.

 
Jak zaśniemy i przestaniemy głaskać, to znów jesteśmy budzeni malutkim, ciepłym jęzorkiem i łaskoczącymi wąsami. Królikowi zwykle wystarcza ok. 20 minut i sobie idzie, a my możemy wreszcie dalej spać. Jest też wyjście alternatywne, możemy wyleźć spod ciepłej kołdry, wyrzucić zwierza z pokoju i zamknąć drzwi. Bardzo skuteczne, aczkolwiek zwykle nikomu nie chce się wstać spod ciepłej kołderki.

 Zwierz puchaty lubi głaskanie po łebku. Technik głaskania po łebku jest kilka. Można głaskać tylko po wierzchu łebka, czyli po czółku.

 Można też głaskać pod spodem paszczy, czyli po żuchwie, po tym zaokrąglonym fragmencie będącym końcem żuchwy i po gardziołku (ale to miejsce ulubione do głaskania tylko wtedy jak zwierz jest mocno wyluzowany).


Bardzo lubianą przez puchatego potwora opcją jest głaskanie i po czółku, i po żuchwie jednocześnie. Kciukiem wykonujemy króciutkie ruchy głaszczące pod żuchwą, a palcem długie ruchy głaszczące od nasady nosa, aż po uszy.

 
W efekcie otrzymujemy śmiesznego, spłaszczonego królika z przymkniętymi oczami, który podchrupuje z błogości głaskania (delikatne podchrupywanie czy zgrzytanie zębami to taki odpowiednik kociego mruczenia).


środa, 24 października 2012

Smażone zielone pomidory. Dobre, naprawdę dobre.

Dawno temu czytałam książkę Fanny Flag "Smażone zielone pomidory", oglądałam też i film. I książkę, i film cenię ogromnie. Ciepła i mądra, choć fragmentami okrutna tak, jak życie potrafi być wredne.
Zawsze byłam ciekawa jak smakują takie pomidory.
I już wiem. Są strasznie dobre. Kwaskowe i aromatyczne, jednocześnie lekko słodkawe. Warto spróbować.



 
Potrzeba:
  • zielone pomidory
  • mąka, bułka tarta, jajko
  • sól i pieprz
  • mleko
  • olej do smażenia
Z pomidorów ścinamy cieniutki plasterek (samą skórkę właściwie) z góry i z dołu (jak tego nie zrobimy, to z każdego pomidora będziemy mieli dwa plastry, do których z jednej strony nie przyczepi się panierka). Kroimy pomidory w poprzek w grubsze plastry.
Każdy plaster porządnie solimy i pieprzymy z obu stron. Obtaczamy w mące, potem w rozkłóconym jajku, a potem w bułce.

   

Kładziemy na rozgrzany tłuszcz i smażymy z obu stron na złotobrązowo (pomidory w środku powinny trochę zmięknąć). Po usmażeniu plastry kładziemy na papierowym ręczniku w celu odsączenia nadmiaru tłuszczu.
W tym czasie (zanim usmażone pomidory ostygną, bo jeść należy mocno ciepłe) do miseczki z resztkami jajka zgarniamy resztki mąki i bułki z panierki, solimy i pieprzymy, dolewamy mleko i mieszamy (całość powinna mieć konsystencję bardzo rzadkiego ciasta naleśnikowego). Wylewamy to na patelnię z tłuszczem po smażeniu pomidorów i szybko, na dużym ogniu, cały czas miesząc, smażymy resztki panierki na kluchowatą masę. Kluchowatą masę podajemy razem z pomidorami. Brzmi dziwnie, ale jest smacznie.
Możemy też podać je delikatnie polane jogurtem.
Szybkie, proste i bardzo smaczne.

 

Przepis jest kompilacją tego, co Wiele Wiedzący Wujek Google powiedział na temat klasyku biednej kuchni amerykańskiej, czyli smażonych zielonych pomidorów.
Zdziwiła mnie opcja smażenia z mlekiem resztek panierki; choć z drugiej strony, to nie takie niezwykłe, bo takie pomidory jedli także biedacy i niewolnicy, nic nie mogło się zmarnować.
Mimo, że mleko wymieszane z resztkami panierki i zasmażone w szarą kluchę brzmi dziwnie i wygląda niezbyt reprezentacyjnie, to smakuje naprawdę nieźle i fajnie do takich pomidorów pasuje (chyba, że się odchudzacie, bo, o zgrozo, w tej zasmażce jest cały tłuszcz z patelni).
A kto wie? Może kiedyś znajdę się gdzieś nad Missisipi i tam spróbuję smażonych zielonych pomidorów. Ciekawa jestem czy tradycyjnie rzeczywiście podają do nich zasmażane mleko.


UWAGI:
*Na cztery pomidory razem z "kluchą" wypada jedno jajko (i to jest ilość na dwie nie bardzo głodne osoby), więcej pomidorów, to więcej jajek, ilość nie jest aż taka bardzo ważna, najwyżej szara klucha z resztek panierki będzie mniej lub bardziej jajeczna.
*Trzy z zakupionych zielonych pomidorów leżały sobie na parapecie, a czwarty się nie zmieścił wśród doniczek z ziołami i dzień leżał obok mocno dojrzałych jabłek i dwóch dojrzałych pomidorów, wziął z nich przykład i dojrzał trochę (to ten bardziej czerwony z całej czwórki). Ten pomidor był najmniej smaczny, trochę mdły, jak plaster pomidora upieczony na zapiekance tylko bez zapiekanki.

Ze skrzynki zielonych pomidorów kupiłam cztery na spróbowanie usmażenia. Następnego dnia chciałam kupić ze 3 kg na sałatkę w occie ze słoika... ale zielonych pomidorów już nie było. Sprzedane zostały. Mieszkanie w Warszawie pod względem kulinarnym  ma wady i zalety. Z jednej strony można kupić za śmieszne pieniądze tofu, spróbować chińskich  1000 letnich jaj (jeszcze tego nie zrobiłam z tchórzostwa, ale się przymierzam) i zjeść na obiad tradycyjny wietnamski banh chung albo boską zupę pho, itp. Z drugiej strony dla Ukochanego sałatka z zielonych pomidorów w octowej zalewie jest czymś zwykłym, zielone pomidory, np. na żyrardowskim rynku nikogo nie dziwią, a dla mnie, człeka stolicowego, są czymś mocno egzotycznym. Mam nadzieję, że jeszcze uda mi się jeszcze w tym roku załapać na zielone pomidory, zrobić marynowane i jeszcze zjeść smażone, bo po tych czterech sztukach mam niedosyt.

Mniam :)

Dopisek z grudnia: moje nadzieje się nie spełniły i nie udało mi się już spotkać zielonych pomidorów. Muszę poczekać do przyszłego roku.

czwartek, 18 października 2012

Fastfood: błyskawiczne kiełki na patelnię

Jeden z moich ulubionych domowych fastfoodów. W wersji bazowej zrobienie tego dania zabiera 10-15 min razem z przygotowywaniem i krojeniem składników, w wersji z dodatkami max. 20 min.
Trzeba tylko rozejrzeć się za "kiełkami na patelnię" w carrefurze czy w dyskoncie typu lidl albo biedronka (te mam w okolicy, wiem że tam są, ale prawdopodobnie można je kupić też w innych sieciach).
Kiełki na patelnię to skiełkowane nasiona strączkowych: ciecierzyca, soczewica i fasolka mung. Nie są do jedzenia na surowo tylko do króciutkiej obróbki termicznej. Kiełki fasolki mung i soczewicy spotyka się też do jedzenia na surowo, ale wtedy są bardziej wyrośnięte, a tu występują w formie twardawych fasolek z małym korzonkiem.


Przepis bazowy (na dwie osoby):
  • opakowanie kiełków na patelnię
  • niewielka cebula i (niekoniecznie, ale warto) kawałek pora
  • 1-4 ząbków czosnku (ilość zależy od tego jak bardzo lubicie czosnek, ja go uwielbiam i daję 4 ząbki, ale rozsądną ilością są 2 ;)
  • ze dwa źdźbła cebulki dymki
  • sól, pieprz, curry (polecam Kamisa, ale oczywiście może być Wasze ulubione); curry lubię najbardziej, ale jak chcecie może też być 5 Smaków albo Kitchen King Masala
  • ulubiony olej lub oliwa do smażenia i dwie łyżki masła
Siekamy cebulę i czosnek (nie musi być bardzo drobno), ewentualny por kroimy w plasterki. Na patelni rozgrzewamy olej, jak się ociepli dodajemy masło, jak się roztopi to wsypujemy curry (albo masalę, albo 5 Smaków), przesmażamy mieszając z pół minuty. Dodajemy cebulę i czosnek (i ew. por), czasem mieszając smażymy, aż cebula zmięknie.
W czasie smażenia cebuli przepłukujemy kiełki na sitku i podrzucamy nimi kilkukrotnie, w miarę energicznie, żeby pozbyć się większości wody.
Dorzucamy kiełki na patelnię, mieszamy, solimy i pieprzymy, smażymy mieszając (ok. 5 min). Po wyłączeniu gazu posypujemy posiekanym szczypiorem.
Nakładamy na talerz, zajadamy z pajdą świeżego chleba.
To właściwie danie bardziej z fasolek niż kiełków, jest bardzo sycące.

Wersje opcjonalne:
*Po przesmażeniu przyprawy wrzucamy na patelnię paprykę zieloną lub czerwoną, albo kalafior, albo cukinię, albo brokuła, albo drobno posiekane ziemniaki. Smażymy, aż będą półmiękkie i potem dodajemy cebulę z czosnkiem, i dalej jak w przepisie powyżej. Nie warto mieszać zbyt dużo różnych warzyw, lepiej wybrać jedno lub dwa, żeby nie przytłumić smaku kiełków, które powinny dominować.


*Robimy wszystko jak w przepisie bazowym, ale dla rozmaitości razem z kiełkami możemy wrzucić posiekaną kalarepkę albo 2-3 łodygi selera naciowego.

Oczywiście można zrobić też wariant dla mięsożerców.
*Zanim dodamy curry można na patelni przesmażyć pokrojony w kostkę boczek, a potem postępować jak dalej idzie w przepisie.

*Dla mnie najpyszniejszą opcją z mięsem jest jak (w trakcie smażenia kiełków) na drugiej patelni zrobię klasycznie usmażony ładny kawałek wołowiny (z tych miększych, szlachetniejszych części krowiej tuszy). Plaster krowy (ok. 1,5 cm gruby) obficie pieprzymy, krótko, ale na dużym ogniu smażymy i po zdjęciu z ognia solimy. Mięso powinno być mocno zrumienione z wierzchu i różowe, prawie krwawe w środku. Pyszności. Podajemy od razu, zanim ostygnie, na jednym talerzu z kiełkami. Razem z mięsem przekładamy z patelni trochę sosu ze smażenia mięska, tak żeby na talerzu sos apetycznie połączył się z kiełkami.
Boskie danie.
Zamiast takiej klasycznej smakowicie pasować tu będzie także krowa cytrynowa lub limonkowa.

PS w domowym zaciszu definicja fastfood pasuje mi do takich właśnie błyskawicznych dań. W domu bardzo często objadam się kiełkami, tofu, warzywami, dobrą, króciutko smażoną wołowiną, rybami, glonami, kaszami, ziarenkami i domowymi konfiturami, zupami na długo gotowanym domowym bulionie, itp., jestem też zdeklarowanym wrogiem kostek rosołowych, uniwersalnych przypraw typu warzywko czy wegeta dodawanych do wszystkiego. Żebyście jednak nie myśleli, że odżywiam się zbyt zdrowo. Na mieście nie gardzę fastfoodami w klasycznym znaczeniu tego słowa. Ubóstwiam i uzależniona jestem od McDonalda i Subwaya, parówek, i mortadeli z kolorowym w środku, chińskich zupek i gorących kubków, i co poniektórych kebabów na mieście, i chipsów, i chrupek różnej maści, i pop cornu z mikrofali. I dobrze mi z tym, nawet jeśli w pracy się ze mnie śmieją, że na śniadanie z dziką radością pożeram hamburgera, a kilka godzin później wypełniam całe zaplecze boskim zapachem odgrzewanej na obiad, pysznej, domowej wołowiny po burgundzku :)

niedziela, 14 października 2012

Pieczona dynia (z orzechami, rozmarynem i parmezanem) i surówką kiełkowo-marchewkową

Poprzednio był żółty kurczak, to i teraz będzie żółto i pomarańczowo na talerzu.

Potrzeba
  • 1kg dyni
  • masło
  • sól, pieprz, 
  • 20-30 listków rozmarynu
  • parmezan
  • garść włoskich orzechów lub kilka łyżek sezamu
Dynię kroimy na podłużne, nie za duże kawałki, obieramy i wykrawamy miękki środek (pestki możemy ususzyć i potem zjeść :).
Smażymy kawałki dyni na maśle, tak żeby się zrumieniły.
Solimy i pieprzymy z obu stron. Układamy na blasze do pieczenia wyłożonej folią aluminiową (albo na blasze posmarowanej tłuszczem) i posypujemy posiekanymi listkami rozmarynu. Pieczemy w 180 stopniach 20-30 min (w przepisie jest 30 min, ale u mnie wystarczyło 20, to pewnie zależy od tego jak mocno podsmażymy dynię na początku i od wielkości kawałków, małe upieką się szybciej).
Wyjmujemy dynię, posypujemy posiekanymi orzechami (lub sezamem) i startym serem. Zapiekamy jeszcze 5 minut.
Pycha.


Na fotce w towarzystwie czosnkowych grzanek i surówki kiełkowo-marchewkowej.
Chlebek: na patelni roztapiamy masło, solimy delikatnie, przesmażamy dwa zgniecione ząbki czosnku i wkładamy kromki chleba (najlepiej takiego z różnymi ziarenkami), delikatnie rumienimy z każdej strony.
Surówka: mieszamy opakowanie kiełków lucerny ze startą niewielką marchewką, solimy troszeczkę, polewamy 2 łyżkami oleju lnianego ewentualnie oliwy oraz sokiem z cytryny (ilość zależy czy wolimy mniej lub bardziej kwaśne) i dokładnie mieszamy.

Z tej ilości najedzą się 3 osoby. U mnie osoby są dwie, więc jedna porcja została do odgrzania na drugi dzień. Danie raczej nie z tych do odgrzewania, nadal było smacznie, ale kawałki dyni zamieniły się w dyniową papkę i nabrały mącznego posmaku.

Przepis znaleziony w gazecie Bistro z października zeszłego roku.
Na straganie ze starymi gazetami złapałam na chybił trafił pierwszą ze stosu pisemek kulinarnych, ot tak, żeby mieć co poczytać w pociągu. Nie mogłam lepiej trafić :) Numer bardzo "aktualny" tematycznie, m.in. dyniowy, a ja dwa dni później stałam się szczęśliwym posiadaczem dwóch dyń.To na pewno nie ostatni przepis z tego numeru Bistro jaki pojawi się na blogu.

poniedziałek, 8 października 2012

Żółty kurczak (z kurkumą i kukurydzą)

Wesołe, żółte danie akurat na coraz niższe temperatury i wydłużające się wieczory, na mgliste poranki, chmurne dni, i odchodzące lato.
Pyszne, sycące i rozgrzewające.

Warto je zrobić tym bardziej, że sezon na kukurydzę w pełni.
Pomysł z tego przepisu, z bloga Kwestia Smaku.
Smakowite połączenie pszenicznego piwa, cytryny, kukurydzy i delikatnego mięsa.

Potrzeba:
  • 2 "golonki" z indyka i pałki z kurczaka, razem 1,5 kg (mogą być też same pałki z kurczaka)*
  • 6 średnich ziemniaków (0,6-0,8g)
  • duża cebula
  • 2 kolby kukurydzy
  • płaska łyżka brązowego cukru
  • butelka piwa pszenicznego (0,5l)
  • 1/2 cytryny (wyciśnięty sok i starta skórka)
  • sól
  • marynata do mięsa: czubata łyżka kurkumy, 1/2 łyżeczki mielonego cynamonu, niepełna łyżeczka mielonej słodkiej papryki i spora szczypta ostrej, łyżka soku z cytryny, 2 łyżki oliwy


Zdejmujemy skórę z kurczakowych pałek i indyczych golonek, nacinamy mięso w kilku miejscach nożem. Składniki marynaty dokładnie mieszamy. Mięso nacieramy solą, a potem marynatą. Odstawiamy na noc do lodówki albo zostawiamy w temperaturze pokojowej na 1-3 godziny (im dłużej, tym aromatyczniej w efekcie końcowym).
Ziemniaki kroimy w grubsze plastry, cebulę kroimy w grubą kostkę, ostrym nożem obkrajamy ziarna z kukurydzy (okrojone kolby kroimy na 2-3 kawałki).
W dużym garnku z grubym dnem obsmażamy cebulę i ziemniaki, delikatnie solimy, jeszcze przesmażamy i przekładamy do miski. Jeśli nie mamy garnka z grubym dnem, w którym można smażyć, to używamy patelni i przekładamy podsmażone warzywa do garnka, w którym potrawa będzie się dusić, tak samo postępujemy z mięsem.
Do tego samego garnka (ewentualnie patelni) wlewamy jeszcze ciutkę oliwy do smażenia lub oleju i obsmażamy porządnie mięso razem z marynatą (jeśli mięso marynujemy w lodówce warto wyjąć je wcześniej i ocieplić przed smażeniem, żeby niepotrzebnie nie studzić rozgrzanego do smażenia tłuszczu).
Na mięso wsypujemy ziarna kukurydzy i posypujemy je cukrem. Smażymy dwie minutki mieszając.
Dokładamy ziemniaki z cebulą i odłożone środki z kolb**, zalewamy piwem***, dodajemy sok i startą skórkę z połowy cytryny. Gotujemy na wolnym ogniu, pod przykryciem, czasem mieszając ok. 50 minut. Próbujemy, ewentualnie dajemy więcej soli, pieprzu, chilli lub soku z cytryny. Odkrywamy i gotujemy jeszcze chwilę na większym ogniu, mieszając czasem, aż nadmiar wody z sosu wyparuje (ok. 10 min). Mięso powinno być miękkie i łatwo odchodzić od kości.

Podajemy samodzielnie albo z sałatką pomidorkową, lub sałatą (np. sałata lodowa/rzymska z solą, pieprzem, oliwą/olejem lnianym i sokiem z cytryny/octem balsamicznym/octem jabłkowym).

*W oryginale są same pałki z kurczaka, ale i mnie, i innym konsumującym spodobało się połączenie indyka i kurczaka. Mięso z indyka sprawi, że sos będzie konkretniejszy. Kurczak w tym daniu jest bardziej kukurydziany, indyk zaś jest w smaku bardziej mięsny, mniej przenika aromatami sosu i marynaty. Bardzo smacznie jest mieć na talerzu kąski obu rodzajów mięsa.
**Rdzenie z obkrojonych kolb gotowane z resztą potrawy nadadzą głębszego smaku.
***Jeśli smażymy na patelni, a gotujemy w garnku, to trochę piwa wlewamy na patelnię i chwilkę zagotowujemy, po czym drewnianą łopatką zeskrobujemy przysmażeliny z patelni i razem z piwem wlewamy do garnka. W pozostałościach po obsmażaniu mięsa chowa się dużo smaku.

PS z dn. 5.10.2014 żółty, jesienny kurczak przetrwał próbę czasu, dwa lata później nadal pojawia się jesienią w królikowej kuchni. Ewolucja zaszła w tym czasie niewielka, zmieniły się delikatnie proporcje, bo teraz dodaję więcej kukurydzy. Raz eksperymentalnie zrobiłam to danie z kukurydzą z puszki... kiepski pomysł... poza sezonem na świeże kolby lepiej sobie żółtego kurczaka darować.
A tu fotka współczesna.
 

środa, 5 września 2012

Bakłażan pieczony z pomidorkami (i rybą smażoną na maśle)

Sezon na pomidory i pomidorki w pełni. Wie o tym bardzo dobrze moja Teściowa, która w ogródku ma owocujące w hurtowych ilościach krzaki pomidorków koktajlowych. Dzięki temu co jakiś czas trafia do mnie siatka słodkich, dojrzałych mini pomidorków. Mniam.

Potrzeba:
  • 0,5 kg pomidorków koktajlowych (ewentualnie zwykłych, dojrzałych pomidorów)
  • dwa średnie bakłażany (ok. 1kg)
  • cebula
  • czerwona papryka
  • 5 dużych ząbków czosnku
  • oliwa, sól, pieprz, płatki chilli

Bakłażany kroimy na plastry ok. 1cm grubości. Solimy, kładziemy posoloną stroną na podwójnym papierowym ręczniku, solimy drugą stronę i przykrywamy papierowym ręcznikiem, dociskamy i zostawiamy na 15-20 min.  Kroimy cebulę na pół, potem w plastry. Czosnek kroimy na plasterki. Najbardziej pracochłonne co musimy zrobić, to każdego pomidorka dźgamy widelcem lub nacinamy nożem (wtedy lepiej się upieką, a nie wybuchną podczas pieczenia). Żaroodporne naczynie smarujemy oliwą (taką do smażenia, nie extra virgin). Na dno układamy plastry bakłażana, przesmarowujemy oliwą (najwygodniej za pomocą silikonowego pędzelka), potem pomidorki, cebulę i czosnek, prószymy solą, pieprzem i odrobiną płatków chilli, a następnie znów bakłażana, smarujemy oliwą,  itd. do wyczerpania składników. Wierzch skrapiamy oliwą i posypujemy świeżo zmielonym pieprzem.
Wkładamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy do miękkości bakłażana (200 stopni 20-30 min.).

Można zjeść na śniadanie lub kolację z kawałkiem dobrego pieczywa, albo na obiad w pracy odgrzane w mikrofali, można też podać jako jarzynkę do klasycznego obiadu z ziemniaczkami i mięskiem.
Na zdjęciu z chlebkiem i pyszną, super prostą rybą.

RYBA:
Grubo siekamy kolendrę lub koperek. Filet z lubianej morskiej ryby (tutaj filet z czarniaka, czyli bliskiego krewnego dorsza, który smakuje bardzo podobnie i często jest sprzedawany jako dorsz) solimy i pieprzymy z każdej strony. Na patelni rozgrzewamy oliwę (taką do smażenia), kiedy się rozgrzeje wkładamy łyżkę masła i roztapiamy, kładziemy rybę i smażymy po 2-3 min z każdej strony. Wykładamy na talerz, posypujemy zielonym (najlepiej natką kolendry albo natką pietruszki, albo koperkiem, albo szczypiorkiem) i podajemy zanim ostygnie. Obok kładziemy cząstkę cytryny do pokropienia ryby.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Tofu (w sałatce po japońsku i smażone)

Lubię tofu, to bardzo wdzięczny materiał do dalszej kulinarnej obróbki.
Za biedna jestem, żeby kupować paczkowane tofu w marketach czy sklepach eko, ale w moim ukochanym sklepie z azjatyckim żarciem na Marywilskiej 44 spora kostka kosztuje 3zł. Dlatego jak już tam jestem, to zawsze je kupuję. Są chyba domowej produkcji, bo pływają luzem w sojowej serwatce w dużej plastikowej skrzyni. Takie samo tofu i też po 3zł można kupić także w azjatyckim sklepie na tyłach Hali Mirowskiej (o ile go znajdziecie, ten sklep, bo nie jest wcale tak łatwo :)

Tofu smażone w panierce
  • kostka tofu
  • sól, pieprz, przyprawa złocista do kurczaka albo curry, albo kebab shoarma, albo słodka papryka w proszku wymieszana z odrobiną ostrej, albo (dodano w lutym 2015) odkryty już po napisaniu tego posta mój osobisty HIT do smażonego tofu czyli przyprawa Pakora Masala
  • jajko i bułka tarta

Kroimy tofu w ok. 1cm grubości plastry. Z obu stron solimy troszeczkę, pieprzymy i obficie posypujemy wybraną przyprawą (tofu jest w ogóle nie słone, jeśli wybraliśmy opcję z papryką, która nie ma w sobie soli jak gotowe mieszanki typu złocisty kurczak, to solimy plastry normalnie, a nie troszeczkę). W miseczce widelcem roztrzepujemy posolone jajko, na talerz wysypujemy bułkę tartą (możemy jeszcze wymieszać ją z tą przyprawą, którą posypaliśmy tofu). Plastry maczamy w jajku, potem w bułce i kładziemy na patelnię na rozgrzany tłuszcz. Smażymy chwilkę (tak żeby panierka ładnie się zrumieniła) z obu stron.
Przyprawy z listy składników, to te które przetestowałam osobiście i mi smakowały, ale na pewno nie są jedynymi pasującymi. Możecie spokojnie pokombinować. Niestety plastry tofu wymagają trochę delikatności przy panierowaniu i smażeniu (ale tak bez przesady, aż tak od razu się nie rozpadają).
Podajemy z pieczywem lub ziemniaczkami i sałatką.


Sałatka z tofu w stylu japońskim
  • pół kostki tofu
  • ze 3 cebulki dymki, kilka liści sałaty (najlepiej karbowanej lub rzymskiej), kilka gałązek koperku, 1/2 płata nori (taki jak do sushi) i czubata łyżka suszonych glonów wakame (jeśli nie macie wakame, to po prostu dodajecie ze dwa płaty nori), dwie łyżki sezamu (najlepiej pół na pół czarnego i białego, ale sam biały też może być)
  • 2-3 łyżki oleju lnianego, kilka kropli oleju sezamowego, sól, ocet ryżowy do smaku (ewentualnie rozcieńczony ocet spirytusowy albo ocet jabłkowy)

Jeśli mamy wakame, to zalewamy je w szklance zimną wodą. Po 5-10 min napęcznieją i zrobi się ich ponad pół szklanki, odcedzamy je na drobnym sitku. Tofu kroimy w niewielką kostkę. Siekamy dymkę, koperek i sałatę (sałatę dość drobno), nori tniemy nożyczkami w niewielkie kawałki (nie trzeba go namaczać, samo zmięknie po wymieszaniu sałatki). Dokładnie mieszamy składniki sosu. W misce dokładnie mieszamy zieleninę z sosem, potem dodajemy kostki tofu i jeszcze raz mieszamy, ale już delikatnie, żeby się tofu nie rozpadło.

Sałatka bardzo smaczna, mimo że składająca się z samych strasznie zdrowych rzeczy. Choć pewnie nie każdemu się spodoba, bo w smaku bardzo w japońskim stylu. Dzieciom i zdeklarowanym wrogom glonów raczej nie zasmakuje, chociaż nie jest to pewne. Była testowana m.in. na 5 ludziach o raczej  konserwatywnych gustach kulinarnych. Trzy osoby stwierdziły, że fuj bo glony, ale dwie uznały, że sałatka jest pyszna. 
Mimo egzotyczności składników dobrze komponuje się z naszymi rodzimymi smakami. Można ją podać z kawałkiem bagietki, albo po prostu jako obiadową surówkę (bardzo przyjemnie komponuje się z takim najzwyklejszym rybnym filetem smażonym w panierce). Na zdjęciu wystąpiła jako część konkretnego śniadania zjedzonego ze świeżą kajzerką. Sprawdzi się też podana z miseczką ryżu lub jako sałatka do schabowych z ziemniakami.

*Oba przepisy to ilość składników na 2 osoby.

sobota, 25 sierpnia 2012

Indyk pieczony z truskawkami, rabarbarem i zielonym pieprzem

Nie zawsze chce mi się gotować coś sprawdzonego albo z konkretnego przepisu, wtedy po prostu idę na żywioł i wkładam do potrawy to, co mi wyobraźnia nosa i ślinianek podpowie. Nie zawsze kończy się to sukcesem, bywają i porażki, np. łosoś duszony w sosie sojowo-pomarańczowym, który w końcowym efekcie pachniał jak świeżo otwarta puszka kociej karmy (i smakował też nieszczególnie).
Czasem jednak wychodzi coś pysznego, do czego potem wracam. Na ten przykład smakowita pieczeń o niebanalnym smaku, w której świetnie komponują się pachnące truskawki, kwaskowy rabarbar złamany słodyczą miodu, pikantny, aromatyczny pieprz i zioła. Niby to nieładnie się przechwalać, ale ten przepis to jeden z najbardziej udanych z moich wymysłów kulinarnych :)

Niestety jakoś tak wyszło, że post ma z 2,5 miesiąca opóźnienia (pieczeń ze zdjęcia robiona była na początku czerwca). NIestety, bo sezon na truskawki już minął, a na rabar się już kończy Jednak nic straconego, rabarbar jeszcze można spotkać na bazarku, a truskawki do pieczeni mogą być mrożone.

Potrzeba (u mnie na dwa obiady dla 2 osób):
  • ok. 600-700g filetu z indyka
  • 2 łodygi rabarbaru, pokrojone w cienkie plasterki
  • 2 zgniecione ząbki czosnku
  • ok. 10 średniej wielkości truskawek pokrojonych w półplasterki
  • niewielka cebula, pokrojona (nie musi być bardzo drobno)
  • 2 łyżeczki marynowanego zielonego pieprzu i łyżeczka zalewy z pieprzu
  • 2 łyżki z górką posiekanych liści świeżej mięty lub bazylii (do wyboru, obie wersje bardzo smaczne)
  • sól, 3-4 łyżki oliwy, łyżka miodu

Ziarenka marynowanego zielonego pieprzu rozgniatamy położonym na płask szerokim ostrzem noża, albo denkiem szklanki, po czym zgniecione ziarenka drobniutko siekamy (można też utrzeć je w moździerzu).
Osuszoną papierowym ręcznikiem pierś indyka nacieramy solą i połową pieprzu, odkładamy.
Do miski wlewamy oliwę, dodajemy pół łyżeczki soli, pozostały pieprz i łyżeczkę zalewy, miód i czosnek, dokładnie mieszamy. Dokładamy owoce, cebulę i bazylię lub miętę, mieszamy.
Do woreczka do pieczenia wkładamy mięso, na nie nakładamy marynatę z owocami, zamykamy woreczek i odkładamy na kilka godzin do lodówki.
Woreczek układamy w żaroodpornym naczyniu, robimy w nim kilka dziurek, żeby para miała ujście (możecie się śmiać, kiedyś o tych dziurkach zapomniałam i woreczek malowniczo eksplodował w piekarniku). Pieczemy w 180 stopniach dopóki termometr wbity w mięso nie pokaże odpowiedniej temperatury (czyli 50-60 min.).
Podajemy z ziemniaczkami, na które nakładamy aromatyczną, różową, owocową ciapę spod pieczeni i sałatą z winegretem albo surówką z młodej kapusty (tu). Niestety nie mogę na dysku znaleźć fotki już gotowego mięska, pewnie się zagapiłam i zostało zjedzone zanim pstryknęłam zdjęcie, ale zapewniam, że wygląda naprawdę smakowicie z tym różowym sosem owocowym.

Garść uwag technicznych:
*Na fotce widać ziarenka pieprzu w całości, ale w wersji zgniecionej pasował mi bardziej, więc tak podaję w przepisie.
*Taka ilość truskawek daje tylko delikatny truskawkowy posmak, można dać więcej, ale ostrożnie, żeby nie przedawkować.
*Inny smakowity pomysł na mięso z rabarbarem to wieprzowa szynka pieczona z rabarbarem.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Faszerowane bakłażany (i papryka)

Tym razem będzie smakowy mariaż polsko-arabski.


Uwielbiam kaszę gryczaną. I bakłażany też uwielbiam, zarówno za wygląd (ten przepiękny kolor skórki), jak i za smak. Jeden trafił się bardzo pocieszny, nosaty, ale to nie uchroniło go przed pożarciem.
Potrzeba (na 2 osoby):
*dwa średnie bakłażany
*cebula
*5 sporych ząbków czosnku, zgniecionych
*niepełna szklanka niepalonej kaszy gryczanej
*kawałek zielonej papryki
*garść pokrojonych w plasterki czarnych oliwek
*pomidor
*dwa jajka
*sól, pieprz, szczypta chilli, dwie łyżki przyprawy kebab shoarma*, czubata łyżka roztartego w palcach majeranku
*ostrzejszy żółty ser
*masło

Bakłażany kroimy na pół, wykrawamy środek, posypujemy solą i przykrywamy papierowym ręcznikiem (wciskając go do wyżłobienia), aby pozbawić warzywo gorzkiego soku. Zostawiamy na pół godziny i wyrzucamy mokry od soku ręcznik.
Zagotowujemy osoloną wodę, dodajmy majeranek i dwa zgniecione ząbki czosnku, wsypujemy kaszę i gotujemy na półmiękko.
Kroimy paprykę w drobną kostkę, cebulę siekamy, pomidora sparzamy, obieramy i kroimy w większe kawałki.
Na maśle przesmażamy cebulę z papryką, dodajemy pozostałe ząbki czosnku, przesmażamy, dodajemy shoarmę, przesmażamy króciutko, mieszając. Zdejmujemy z gazu, wsypujemy kaszę, oliwki i pomidory, mieszamy dokładnie. Doprawiamy solą, pieprzem i chilli. Przestudzone nadzienie mieszamy z jajkami.
Nadzienie nakładamy z górką do bakłażanów, przykrywamy żółtym serem, na dno naczynia nalewamy 2 łyżki wody, wstawiamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy pod przykryciem do miękkości bakłażanów (ok. 20-25 min w 200 stopniach).
Podajemy posypane świeżą  bazylią z kleksem dobrego keczupu lub koncentratu pomidorowego.
Jeden bakłażan wystarcza na obiad dla jednej osoby.

Pyszne i niedrogie.

Prawdopodobnie zostanie wam trochę nadzienia, więc dodatkowo można zrobić faszerowane papryki i/lub cukinię (u mnie były na obiad następnego dnia). Środek z bakłażana siekamy i mieszamy z nadzieniem, wkładamy do delikatnie posolonej w środku papryki i/lub cukinii, przykrywamy żółtym serem i pieczemy do miękkości.

*Ja mam kebab shoarma Kamisa, można też czerwoną shoarmę kupić w internecie. To nie to samo co przyprawa do gyrosa! Ewentualnie można dodać curry.

sobota, 11 sierpnia 2012

Kaang Som

Kaang Som to tradycyjna tajska zupa*, której bazą jest kwaśna pasta curry (Sour Curry Paste). Do tego ryba lub krewetki. Testowane już kilkukrotnie. Mniam :)
Ostatnio zaniedbałam biednego bloga, po części z braku czasu, po części przez upały (bo jak jest tak gorąco to nic mi się nie chce), a po części przez to, że mam wiekową lodówkę. Lodówkę, która jest pewnie w moim wieku, z masą freonu w instalacji i z koniecznością rozmrażania co 3 miesiące. Ostatnie dwa tygodnie były więc u mnie kuchnią odmrażalnikową, smacznie było, ale mało malowniczo i popisowo, głównie zupowo. Wyjątek to ponad połowa kilogramowego opakowania krewetek, dużych, nie koktajlowej drobnicy. Było risotto z krewetkami, któremu jakoś tak nie zrobiłam fotki oraz tytułowe Kaang Som. Przepis opiera się na moim tłumaczeniu z angielskiego receptury z opakowania sour curry paste (nalepka po polsku zawierała tylko nazwę i składniki :).

Potrzeba :
*200g ugotowanych krewetek lub ryby (takiej o białym mięsie),
*500ml wody
*sos rybny (od biedy sos sojowy) i opakowanie (50g) sour curry paste**
*po trochu pokrojonych ulubionych warzyw, dajemy co lubimy.W tradycji kuchni tajskiej, każda gospodyni ma swój ulubiony zestaw. Oczywiście warzywa powinny pasować do krewetkowego czy rybiego smaku. Może być, np. cukinia, zielona papryka, rzepka lub kalarepka, mrożony lub świeży groszek (nie taki z puszki!), fasolka szparagowa albo mamut, natka, odrobinę naci z selera lub posiekany seler naciowy, sałata rzymska, cebula lub dużo szczypiorku, czosnek, itp., itd. (na opakowaniu jako przykładowy zestaw podają: biała kapusta, fasolka szparagowa, papaja, biała rzepka). Warzyw nie powinno być zbyt dużo różnych, bo stłumią rybi lub krewetkowy smak, który powinien być nutą przewodnią tego dania (trzeba sobie wybrać max trzy różne plus cebula/szczypiorek i czosnek). 


W osolonej wodzie gotujemy krewetki*** lub kawałki ryby. Połowę krewetek (lub ryby) miażdżymy szerokim nożem czy widelcem. Paćkę dodatkowo siekamy i dokładnie mieszamy z pastą curry. W garnku zagotowujemy pół litra wody, dodajemy pastę curry z paćką krewetkową, dokładnie mieszamy. Dodajemy pokrojone warzywa , gotujemy do miękkości warzyw. Jak to w azjatyckich daniach powinny być raczej chrupkie niż rozgotowane. Doprawiamy do smaku sosem rybnym, z którym trzeba ostrożnie, bo łatwo przedawkować (powinien być rybny, ale od biedy można też doprawić sosem sojowym). Wyłączamy gaz, dokładamy resztę krewetek (lub ryby) i mieszamy. Po wyłączeniu gazu razem z krewetkami dodajemy te warzywa, którym nie służy gotowanie, np. pomidory czy marynowane łodygi lotosu (smaczny, ostro-słodko-kwaśno-chrupiący dodatek do kupienia w sklepach z azjatycką żywnością, do zajadania także w sałatkach lub na kanapkach).
Podajemy z ryżem. Z wierzchu posypujemy posiekaną bazylią, kolendrą albo drobniutko pokrojoną sałatą lodową lub rzymską.

Smakowite lekkie danie na upały i nie tylko, pyszniejsze z krewetkami, ale z rybą także wspaniałe.


Uwagi techniczne:
*Z tej ilości wody wychodzi mi coś bardziej jak gulasz niż zupa. Widocznie daję za dużo warzyw, żeby danie miało konsystencję zupy. Za pierwszym razem było to przypadkiem, potem już specjalnie, bo w gęstszej wersji pasuje mi bardziej. W przypadku robienia wersji z delikatną w smaku białą rybą trzeba uważać, żeby warzywa nie stłumiły smaku ryby.
**Jest spora różnica w składzie tej pasty w zależności od producenta i na to trzeba zwracać uwagę. Pasta kupiona w azjatyckim sklepie miała w składzie m.in.: szalotki (34%), chilli (27%), sól, pastę krewetkową (12%) i suszone krewetki (7%), kwasek cytrynowy i trochę galangalu. Natomiast pasta kupiona w supermarkecie na dziale z orientalną żywnością tylko chilli (40%), szalotki (30%), sól i czosnek. Tą pierwsza jest super, jest odpowiednio ostra i o wiele bardziej smakowa. Ta druga jest ostra straszliwie (chociaż dałam 2/3 z opakowania 50g), a całe danie ma o wiele płytszy smak.
***Z gotowaniem krewetek trzeba uważać. Gotowane zbyt długo robią się nieprzyjemnie twarde. Zagotowujemy osoloną wodę. Wrzucamy rozmrożone krewetki (albo pokrojoną w kawałki rybę) na wodę gotującą się na ostrym ogniu (ma zaczęć znów wrzeć możliwie najszybciej po wrzuceniu krewetek) i gotujemy 2 (góra 3) min. od momentu ponownego zawrzenia.

niedziela, 29 lipca 2012

Wielka przygoda królika

Dla Ziomka jedną z najstraszniejszych rzeczy na świecie są psy. Jeśli pogłaszczę spotkanego na klatce psa, to po wejściu do mieszkania królik tylko niuchnie i ucieka ode mnie póki nie umyję rąk.
Dawno, dawno temu, jeszcze na starym mieszkaniu odwiedziła nas Figa, genialny, czekoladowy labrador. Ziomek Figi tak naprawdę nie zobaczył, czuł ją tylko zza zamkniętych drzwi, to jednak wystarczyło, żeby przerażony królik całą wizytę psa przesiedział skulony pod regałem. Potem przez następne dwa dni niepewnie wychodził z pokoju, a miejsce na dywanie pod stołem, gdzie Figa leżała dłużej jeszcze długo omijał szerokim łukiem.


Tak, dobrze zgadliście, że wielka przygoda królika jest związana z psem.
Pan i pani Ziomka w zeszłą sobotę byli na fajnym bardzo koncercie. Na koncercie tym spotkali znajomych, z którymi potem szwendali się po mieście i żłopali browary aż do świtu, po czym pierwszym dziennym autobusem całe towarzystwo przybyło na Targówek do mieszkania królika. Do znajomych cały czas dołączony był kremowy, nie za duży, z wyglądu jakby troszkę terierowaty kundelek, Tofik. Znajomi i psiak zostali na całą niedzielę i pół poniedziałku.
Pan i pani Ziomka przekonani byli, że królik całą tą wizytę przesiedzi skulony za łóżkiem w swoim pokoju. Na początku rzeczywiście tak było, tym bardziej, że na start królik został schwytany na rączki i podetknięty psu pod nos, żeby się Tofik zapoznał, że takie zwierze tu mieszka i nie jest do jedzenia. Psiak na szczęście od razu skumał, że królika zjeść nie wolno i przez całą wizytę nie wykazywał żadnych zapędów łowieckich. Z Ukochanym typowaliśmy, że w najlepszym przypadku, to z miesiąca by trzeba było, aby się zwierz do obecności psa w domu przyzwyczaił.
Tymczasem już wieczorem zwierz sam, z własnej nieprzymuszonej woli zajrzał do dużego pokoju. Tofik spał pod łóżkiem (zresztą dokładnie na ulubionym miejscu królika, patrz fot. poniżej).


Pan Tofika siedział na dywanie koło psa, a Ziomek zakradł się do pokoju wzdłuż ściany, mając człowieka między sobą a psem. Poniuchał, posłuchał, oparł się łapkami o nogi człowieka i znad nich obserwował Tofika. Uciekł kiedy pies poruszył łapami przez sen. Potem od czasu do czasu zbierał się na odwagę i siadał na dywaniku w przedpokoju, zaglądał do dużego pokoju, ale bał się wejść, mimo że psiak był tak zmęczony życiem, że nie chciało mu się wstać i zastanawiać się co to jest to białe i puchate.
Na noc drzwi pokoju Ziomka zostały zamknięte, a rano królik znudzony całonocnym zamknięciem od razu wybiegł na przedpokój. Usiadł na dywaniku mierząc wzrokiem stojącego w drzwiach do dużego pokoju psa. Zwierzaki chwilę gapiły się na siebie, po czym pies postanowił podejść do królika, który wycofał się do zagrody. Na wszelki wypadek zamknęłam drzwiczki do króliczej zagrody. Tofik stał pod nimi i machając ogonem bardzo chciał Ziomka obwąchać. Królik zamiast natychmiast schować się za łóżko siedział i gapił się na psa, który był o metr od niego (zagroda nie jest przytknięta do ściany, jest 10 cm przerwy, żeby uszaty mógł schować się za łóżko w razie zdarzenia się czegoś niebywale strasznego).
Niestety nikt nie miał czasu, żeby nadzorować spotkanie i zobaczyć co tego wyniknie, bo trzeba było się zebrać do pracy, Tofik został wyciągnięty z pokoju, a drzwi zamknięte.
Po wyjściu psa Ziomek od razu wybiegł na mieszkanie i wszystko energicznie, i dokładnie obródkował, i obwąchał.


Bardzo ciekawie było obserwować zwierzaczka, jak przez króciutkie półtora dnia pies z roli czegoś najbardziej przerażającego na świecie został zdegradowany do poziomu straszonści odkurzacza (a odkurzacz to takie coś, co jest bardzo podejrzane, ale uciekać należy dopiero jak włączony sprzęt zbliży się do królika bezpośrednio. I nie jest to paniczna ucieczka, raczej taka na wszelki wypadek. Odkurzacz wyłączony w ogóle nie jest straszny i można go spokojnie ugryźć w rurę).
Pan i pani Ziomka przekonali się więc, że nie można lekceważyć wielkiej ciekawości zwierza, która bywa silniejsza od wrodzonej, króliczej tchórzliwości.
A czemu dawno temu zwierzaczek aż tak strasznie, na trzy dni przeraził się Figi? Może dlatego, że Figa jest od Tofika sporo większa i ma trochę problemy skórne przez co mocno śmierdzi psem. A może dlatego, że królik był wtedy młodziutki, dwa lata życia młodszy niż teraz, przed wyjazdem na działkę z psem za płotem, przed wizytami u weterynarza, gdzie zza kratki transportera widywał psy, przed wielkim wydarzeniem, jakim była przeprowadzka.

Zdjęć Tofika niestety nie ma, bo w trakcie jego wizyty nie przyszło mi do głowy, że psiak pojawi się na blogu.

wtorek, 17 lipca 2012

Fasolki (z krową lub bez)

Wybaczcie dwa tygodnie nieobecności, ale najpierw miałam dużo pracy, a potem urlop. Urlop przyjemny bardzo, choć fizycznie męczący bardziej niż praca, bo tatrzański :)


Płowe cielsko na fotce, to niesamowicie wyluzowany, "dziki" górski jeleń. O 8 rano koło Schroniska nad Morskim Okiem taka właśnie dzika zwierzyna  pożerała rośliny nasadzone wokół zabudowań. Obok nas dwójka turystów, która też zaplątała się tam o tej porannej porze robiła sobie z jeleniem zdjęcie, ustawiali się, pozowali, a łania miała ich bliskość i pozowanie głęboko pod ogonem :) Obok fotającej dwójki było też dwóch gości ze schroniska, jeden siedział na ławeczce z kluczykami od samochodu w ręku, a drugi, pasażer, stał obok z butelką zimnego piwka, gdzieś się z rana wybierali, ale trochę głupio im było płoszyć łanię objadającą się ogródkiem o 1,5 metra od zaparkowanego samochodu, nie śpieszyło im się, więc czekali z odjazdem, aż zwierz się naje i sobie pójdzie :)


A po męczącym fizycznie urlopie czas na jedzenie konkretne i nieegzotyczne.
Uwielbiam fasolki, kasze i w ogóle najróżniejsze ziarenka. Lubię, na ten przykład mieszankę strączkowych "zupa śródziemnomorska" firmy Florpak. Nie wiem czemu nazywa się śródziemnomorska skoro w skład mieszanki wchodzi nie tylko związana z Morzem Śródziemnym soczewica i ciecierzyca, ale też i meksykańska czarna fasola, i azjatycka adzuki, i polski jaś i groch, i fasola łaciata...

Smakowitym sposobem na te kolorowe fasolki jest ugotowanie strączkowego gulaszu z warzywami i ewentualnie z mięskiem. Jemy go potem z dobrym pieczywem.
Pycha :)


Potrzeba:
*różne fasolki, ok. 200g suchych (czyli pół paczki "zupy śródziemnomorskiej")
*2 czerwone papryki, cukinia, 3 spore marchewki, kawałek selera, spora pietruszka, 2 duże cebule, por, 5-6 ząbków czosnku, 2 ziemniaki, puszka krojonych pomidorów albo 3 duże pokrojone pomidory
*w wersji dla mięsożernych 400-500g wołowiny pokrojonej na kawałki 2-3 cm średnicy (zrazowa, łopatka albo karkówka), ewentualnie może być też wieprzowa szynka (ale smakowo polecam tu krowę nie świnkę)
*sól, pieprz, duża szczypta chilli, czubata łyżka roztartego w palcach majeranku, łyżeczka roztartych w palcach ziół prowansalskich, czubata łyżeczka wędzonej papryki (jak nie mamy można dać zwykłą słodką paprykę, ale polecam zakup na internecie boskiej, wędzonej papryki w proszku), cztery czubate łyżki koncentratu pomidorowego, niepełna łyżeczka estragonu, kilka porządnych chlustów maggi


Wieczorem poprzedniego dnia zalewamy wodą fasolki. Danego dnia roboczego kroimy warzywa. Marchew, por i pietruszkę w talarki, cebule i cukinię w półkrążki, seler, ziemniaki, paprykę w niewielką kostkę, czosnek siekamy. W garnku z grubym dnem rozgrzewamy oliwę. W wersji mięsożernej najpierw porządnie na dużym ogniu podsmażamy i rumienimy mięsko, potem dorzucamy i przesmażamy cebulę (w wersji wege oczywiście zaczynamy od podsmażenia cebuli). Dorzucamy odsączone i przepłukane na sicie fasolki i przyprawy z ostatniej gwiazdki listy składników, zalewamy wodą, żeby całkiem zakryła potrawę w garze. Gotujemy pod przykryciem z pół godziny i dorzucamy warzywa, poza pomidorami i cukinią. Gotujemy dalsze pół godziny czasem zaglądając, mieszając i ewentualnie uzupełniając parującą wodę (tak żeby fasolki i warzywa zbytnio nie wystawały). Próbujemy (teraz możemy jeszcze dosolić albo dodać więcej chilli), dodajemy pomidory i cukinię, i gotujemy ostatnie pół godziny. Jeśli w gulaszu jest za dużo płynu, to te ostatnie pół godziny gotujemy bez przykrycia, żeby nadmiar wody odparował. Jakby ktoś się zgubił, to w sumie gotujemy ok. półtorej godziny ;)

W wersji z mięskiem czy bez jest to pyszne, pożywne i sycące danie, szczególnie smakowite z kromką dobrego pieczywa. Bardzo nam smakowało po dłuższym spacerze we wczorajszą nie za ciepłą aurę w kratkę.
Do gulaszu możemy też dodać pokrojony w drobną kostkę i przesmażony wędzony boczek.
Obiad o tyle wygodny, że robi się go cały gar i ma się jedzenia na trzy dni. Najlepszy następnego dnia, jak się smaki przegryzą.

Smacznego

sobota, 30 czerwca 2012

Kompot

Dziwnie jest z pogodą w tym roku, raz 28 stopni i duszno straszliwie, a następnego dnia stopni 16, wieje i pada... No, ale to pewnie sami też zauważyliście. Mam nadzieję, że lato na wakacje wreszcie się ogarnie. A jeśli nie, to taki kompot to dobra rzecz i na upały (z lodówki) i na chłody (wtedy w temperaturze pokojowej albo nawet podgrzany troszkę).


Przygotowanie:
Owoce zalewamy zimną wodą i gotujemy pod przykryciem ok. 30-40 minut. Po wyłączeniu gazu próbujemy i dosładzamy do smaku (to zależy od słodkości owoców, ale zdarza się, że wcale nie potrzeba dodatkowego cukru). Owoce powinny stanowić 1/3-1/2 objętości garnka.
I już.

Zamiast składników garść inspiracji co można do kompotu włożyć:
*Nad składem owoców nie ma się co długo zastanawiać, wrzucamy co akurat mamy. Jak zaczniemy robić kompoty, to szybko odkryjemy co i w jakich proporcjach smakuje nam najbardziej. Bardzo lubię kombinację rabarbaru z truskawkami i/lub jabłkami, albo rabarbaru z gruszką, pyszny jest z samych śliwek, samych wiśni albo z wiśni i jabłek, może być z czerwonych lub czarnych porzeczek samych lub w kombinacji z jabłkami lub gruszką, sam jabłkowy też jest bardzo dobry (ale wtedy należy dać owoców więcej niż 1/3). Jednym z najlepszych jest kompot z działkowych ciemnych winogron, takich małych, kwaskowych i wspaniale aromatycznych. Zimą można zrobić z jabłek i garści mrożonych truskawek czy wiśni, albo jabłek i kilku suszonych śliwek.


*Razem z owocami możemy ugotować kilka goździków i kawałek kory cynamonu, będzie pasować do większości kompotów, np. z jabłek, ze śliwek, z jabłek i rabarbaru, z gruszek, z wiśni (ale do wiśni raczej same goździki bez cynamonu).
*Słodkość w kompocie odczuwa się troszkę inaczej w zależności od jego temperatury. Ciepły smakuje lepiej słodszy, ale ten sam kompot na zimno może być trochę za słodki. Taki co był smaczny na zimno może potrzebować ciut więcej słodyczy na ciepło.
*Do kompotów z przewagą jabłek pasuje mięta. Tuż po zgaszeniu gazu wrzucamy do gara na 5 min. torebkę mięty. Trzeba uważać, żeby nie trzymać jej zbyt długo, żeby całość nie była zbyt miętowa ( jak mamy świeżą, to wrzucamy kilka gałązek i nie musimy później wyjmować). Kilka listków świeżej bazylii smacznie ożywi smak kompotu z papierówek (ale to muszą być dobre, aromatyczne jabłka w starym stylu, takie po prostu supermarketowe nie wytrzymają konkurencji z zapachem bazylii).
*Owoce do kompotu absolutnie nie mogą być popsute, ale jeśli są trochę przywiędnięte czy przyschnięte i pomarszczone to nie szkodzi. Jabłka, śliwki czy winogrona, które już tracą turgor są do kompotu nawet lepsze, bo zwykle słodsze.
*Jeśli przypadkiem zdarzy nam się kompot zbyt wodnisty i mało smakowy, bo daliśmy za mało owoców, to można go troszkę podratować. Tuż po wyłączeniu gazu wrzucamy do garnka torebkę lub dwie owocowej herbaty, np. malinowej albo jabłkowej i zaparzamy w kompocie. Delikatne oszustwo, ale jak nam napitek nie całkiem wyjdzie, to pomaga :) 


Właściwie to nie planowałam na blogu wpisu o czymś tak oczywistym. Jednak, jak mam ze sobą w pracy czy na rowerze, czy gdzieś butelkę kompotu, to się znajomi często dziwują... że to fajnie, że babcia kiedyś robiła, że oni by się też czasem napili, etc.
Kompletnie bez sensu takie biadolenie, bo kompot to bardzo łatwa do zrobienia alternatywa dla kupnych napojów. Nie zawsze jest to najtańsza opcja, bo w zależności od użytych owoców (np. agrestowy, porzeczkowy, truskawkowy z rabarbarem czy wiśniowy) może wyjść nawet z 5-7zł za 2litry, ale na pewno warto zrobić sobie czasem coś innego niż picie ze sklepowych półek. Jednak w sezonie na jabłka kompot jabłkowy wychodzi za grosze. Nie mówiąc już o opcji, kiedy zamiast owoców w cenach z warszawskich bazarków mamy dostęp do darmowych owocków z jakiejś działki czy ogródka.

Zróbcie sobie czasem kompot. Tym bardziej, że takie retro jedzenie jest chyba teraz w modzie ;)

Smacznego

niedziela, 24 czerwca 2012

Szynka pieczona z rabarbarem

Bardzo lubię połączenie mięs z owocami. Była już szynka pieczona z jabłkiem, gruszką i żurawinami (tu), a teraz prezentuję jej smakowitą wysokość szynkę z rabarbarem. Mniam :)

Potrzeba:
*szynka wieprzowa (tu było 0,6kg)
*dwa rabarbarowe badyle
*duża cebula
*2-3 ząbki czosnku
*łyżka startego świeżego imbiru
* sól, pieprz, można troszkę chilli
*łyżeczka miodu i 3-4 łyżki oliwy


Szynkę dźgamy widelcem ze wszystkich stron (taka podziurkowana lepiej przejdzie smakiem marynaty). Nacieramy mięso solą i pieprzem. Siekamy cebulę i rabarbar, gnieciemy czosnek, ścieramy imbir, mieszamy dokładnie z miodem i oliwą i ewentualnie z chilli. Wkładamy wszystko do woreczka do pieczenia, miąchamy całość porządnie, żeby mięsko dokładnie oblepiło się składnikami marynaty. Zamykamy woreczek. Można upiec od razu, ale smaczniej będzie jak całość kilka godzin poleży w lodówce i lepiej przejdzie smakiem.
Robimy w woreczku kilka dziurek, żeby para miała drogę wyjścia i pieczemy ok. 1godz w 180 stopniach. Polecam pieczenie z wbitym w mięso termometrem, co bardzo ułatwia określenie momentu kiedy należy wyłączyć piekarnik (w przypadku wieprzowiny to ok. 85 stopni w środku mięsa).


Niestety nie mam zdjęcia już upieczonej szynki, bo została pożarta zanim przypomniało mi się, że powinnam zrobić fotkę.
Jeść ją należy z sałatą i ziemniakami, na które nakładamy smakowitą beżowo-różową owocową ciapę spod pieczeni.

Pyszny obiad. Pieczcie, jedzcie i delektujcie się zanim skończy się sezon na rabarbar :)

czwartek, 14 czerwca 2012

Pieczone szparagi

Przepis podpatrzony na blogu Bea w kuchni. Jak już pisałam szparagi przepyszne. Jak nie wierzycie mi, to Ukochany potwierdza ich przepyszność.

Potrzeba:
*dwa pęczki szparagów
*oliwa ze słoiczka z suszonymi pomidorami w oliwie (ok. 5-6 łyżek), jak nie mamy, to oczywiście może być też zwykła oliwa
*nie musi być, ale warto dodać trochę białego wytrawnego wina (no tak z 1/4 - 1/3 szklanki)
*świeża bazylia (garść porwanych liści), sól, pieprz
*czarne oliwki (spora garść), 3-4 duże ząbki czosnku (najlepiej młodego), pomidorki koktajlowe (tyle, na ile mamy ochotę)


Szparagi dokładnie obieramy, można je pokroić w mniejsze kawałki. Układamy w żaroodpornym naczyniu wraz z pokrojonymi w plasterki ząbkami czosnku, bazylią i pomidorkami. Pomidorki nakłuwamy widelcem, żeby nie popękały za bardzo w trakcie pieczenia. Mieszamy oliwę z winem, solą i pieprzem. Polewamy szparagi, dokładnie mieszamy.
Wkładamy do nagrzanego piekarnika (220 stopni). W trakcie pieczenia mieszamy całość 2-3 razy.

 
Uwagi techniczne:

-Bea podaje czas pieczenia 10-12 min i taki czas, ufając autorce Wam polecam. Jeśli ktoś ma wiekowy, gazowy piekarnik, który nie słyszał o termoobiegu i termostacie, i którego termometr na drzwiczkach poddał się już wiele lat temu to informuję, że u mnie szparagi piekły się 23 min. (czyli do organoleptycznie stwierdzonej miękkości szparagów)
-pomieszałam pęczek zielonych i białych szparagów. Potrzebują one jednak różnego czasu obróbki termicznej. Zielone pieką czy gotują się szybciej. U mnie zielone były akurat, a białe trochę chrupkie (ale już nie surowe). Mi ta różnorodność smaków i struktury pasowała, ale jak chcecie równo upieczone, to trzeba dać tylko białe, albo tylko zielone szparagi.


Pyszności. No ale przepis za Jamie'em Oliverem, więc musi być pysznie. W poniedziałek zrobię powtórkę :)

wtorek, 12 czerwca 2012

Szparagi i mecz Polska-Rosja, 1:1 :D

HURRRA!!!

No i proszę, jak naprawdę nas Polaków ciśnienie przyciśnie to i autostradę potrafimy w tempie otworzyć (prowizorycznie, ale 7 czerwca nią jechałam, dało się :) i mecz też potrafimy ładny rozegrać. Szczerze mówiąc, to myślałam, że przegramy i to coś w stylu 0:3 czy 1:3, a tu proszę jaka niespodzianka.
No gratulacje :D Super meczyk, a przecież obiektywnie patrząc rosyjska drużna lepsza jest :D
Oby tak dalej :)

A do meczu tym razem pożarliśmy z Ukochanym nie parówki w cieście, a dwa pęczki pieczonych szparagów.

Przepysznych.

Ale nie chce mi się dziś pisać. Jutro mam na rano do pracy, pewnie trochę kaca będę mieć, bo do meczu i szparagów wino było, no i w trakcie meczu toasty za powodzenie naszych szły. Dziś będzie tylko kiepskiej jakości fotka z leciwego aparatu.


Jutro po pracy i teatrze postaram się dać przepis (i fotki lepsze też będą). A jak nie jutro to w piątek :) W tle rozmazanej fotki telewizor, a na ekranie mecz :)

Polska GOOOLA :)