.

.

piątek, 27 czerwca 2014

Awanturka z serka tofu. Jedna swojska, druga po japońsku.

Jeśli choć trochę znudziło się Wam zjadanie na śniadanie kanapek z żółtym serem czy szynką, to proszę, proponuję pasty kanapkowe z tofu. Mnóstwo smaku i bogactwo różnych zdrowych składników odżywczych. W dodatku są niedrogie o ile macie pod ręką jakiś autentycznie azjatycki sklep (w Warszawie znam jeden przy Hali Mirowskiej i jeden absolutnie rewelacyjny pod dachem centrum handlu barachłem, czyli na Marywilskiej 44). Kostka tofu kosztuje w takim sklepie 3,50 i  przy okazji możecie też nabyć słoik rewelacyjnego marynowanego czosnku i pyszną kiszoną kapustę bok choy. Jeśli kupicie tofu w markecie lub sklepie ze zdrową żywnością cena pasty trochę wzrośnie.

Tofu jest jedną z moich kulinarnych miłości, co zwykle wywołuje zdziwienie, bo większość polskiej populacji uważa, że to coś co jedzą tylko wegetarianie oraz, że to coś paskudnego, bo bez smaku...
Tak jak u nas żółty ser czy ziemniaki, tak tofu to zupełnie zwykły składnik pożywienia w Chinach, Indiach, Tajlandii, Wietnamie, Japonii... Tam opinia, że jest tylko dla wegetarian wywołałaby mocne zdziwienie.
A że jest bez smaku? No tofu nie je się przecież w czystej postaci, to genialny produkt, o świetnej konsystencji, któremu można nadać 1000 smaków...


Na fotce kostki tofu wyłowione przez skośnooką, nie mówiącą po naszemu i bardzo ładną sprzedawczynię z czerwonej plastikowej skrzynki, gdzie pływały sobie w sojowej serwatce. Do każdej pasty użyłam pół kostki, ale kostki z "cywilizowanego" sklepu, z foliowym opakowaniem i wydrukowaną na nim datą ważości są o połowę mniejsze.


Awanturka po japońsku:
*tofu, ok. 200g,
*łyżka oleju sezamowego, jedna lub dwie łyżeczki sosu sojewego, pieprz, ewentualnie sól,
*płaska łyżeczka wakame i płat nori (jak do sushi), jeśli nie macie wakame (które zdecydowanie warto mieć), to dajemy 2-3 płaty nori,
*czubata łyżka pestek słonecznika (ja wolę nie prażone, ale możecie uprażyć, jeśli chcecie),
*czubata łyżka białego sezamu i druga czarnego (albo dwie białego, jak nie macie czarnego),
*ok. 1/2 szklanki drobno posiekanej zieleniny; obowiązkowa jest cebulka dymka i zielony ogórek (wykrajamy wodnisty środek z pestkami), a poza tym co kto lubi, pasować będzie biała rzodkiew, rzodkiewki, rzepa, kalarepka, sałata rzymska lub lodowa, zielona lub biała papryka, cukinia (tak, można ją jeść także na surowo), kawałek startej na grubych oczkach marchewki, kawałek drobno posiekanej białej części pora, itp., itd.,
*opcjonalnie (polecam!) czubata łyżka wiórków suszonego tuńczyka bonito (kolejny po wakame genialny japoński wynalazek),
*na wierzch kanapki można nałożyć trochę ikry lub strzępki wędzonego łososia

Wakame zalewamy w szklance ciepłą wodą. Widelcem wyrabiamy tofu na gładką masę z olejem, sosem sojowym i pieprzem, próbujemy, ewentualnie dosalamy. Całość powinna być trochę bardziej słona niż lubimy, bo potem domieszamy niesłone dodatki. Wakame odciskamy z wody, siekamy, nori tniemy nożyczkami na małe kawałki. Wrzucamy glony, pestki i ewentualnie wiórki bonito do tofu i mieszamy, potem mieszając po trochu dorzucamy zieleninę. Zieleniny powinno być dużo, ale bez przesady, żeby całość była pastą kanapkową, a nie sałatką. Próbujemy i ewentualnie dosalamy albo dodajemy pieprzu.
Rozsmarowujemy grubą warstwę pasty na chlebku, można na wierzch nałożyć trochę kawioru lub wędzonego łososia. Najlepiej smakuje na dobrym, ciemnym chlebie na zakwasie.

Awanturka swojska:
*ok. 200g tofu,
*łyżka oleju lnianego, orzechowego, z pestek dyni lub łyżka aromatycznej oliwy, co kto woli,
*sól, pieprz
*opcjonalnie (WARTO!) łyżeczka zmielonej, np. w młynku do kawy lub utłuczonej w moździeżu czarnuszki,
*2 łyżki pestek słonecznika albo po 1 słonecznika i dyni,
*ok. 3/4 szklanki luźno ułożonej drobno posiekanej zieleniny, co Wam fantazja i chętka podpowie, sałata, cebulka dyma, czosnek, zioła (może być natka pietruszki, koperek, bazylia, tymianek, rozmaryn, oregano...), por, kalarepka, papryka w waszym ulubionym kolorze, cukinia, ogórek, rzodkiew, rzepa, rzodkiewki, pomidory (bez mokrego środka), itp., itd.

Robi się tak samo jak awanturkę po japońsku. Najpierw wyrabiamy tofu z olejem, przyprawami i czarnuszką, potem dorzucamy pestki, mieszamy, następnie po trochu dorzucamy zieleninę, ile się da, żeby masa nie straciła konsytencji pasty kanapkowej. Tu zieleniny powinno "wejść" trochę więcej, bo do tej samej ilość tofu nie dajemy glonów.
Do tej pasty pasuje właściwie każde pieczywo na jakie mamy ochotę.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Smażona krowa, czyli steki

Jeden z moich ulubionych sposóbów na krowie truchło (obok carbonade, tatara i cytrynowej krowy).
Prosty i przepyszny.

Potrzeba:
*kawałek wołowiny na steki (np. rostbef, a jak kto bardziej zamożny to polędwica) ok. 150g na osobę,
*sól, pieprz
*olej do smażenia

Na patelni rozgrzewamy olej, np. rzepakowy. Umyte i osuszone papierowym ręcznikiem plastry krowy prószymy świeżo mielonym pieprzem z obu stron. Mięso nie może być z lodówki, musi być w temperaturze pokojowej. Takie zimne prosto z lodówki po wrzuceniu na patelnię za bardzo wychłodzi tłuszcz. Mięso będzie trzeba smażyć dłużej, nie zrumieni się tak ładnie jak powinno i a nawet może nasiąknąć olejem.
Steki kładziemy na mocno rozgrzany tłuszcz i smażymy aż do zrumienienia (1-2 minuty), odwracamy i smażymy do zrumienienia drugą stronę mięcha. Zaraz po zdjęciu z patelni, jeszcze gorące prószymy z obu stron solą. Nie solimy wcześniej, bo mięso stwardnieje.
Powinny być brązowe, ostro przysmażone z wierzchu i różowe lub nawet krwiste w środku (wedle gustu).
Przepyszności

Podajemy z sałatą lub krótko gotowanymi, chrupkimi jarzynami (fasolka, brokuły, kalarepka, młode marechwki, itp., itd.). Frakcją skrobią mogą być ziemniaczki z wody lub w postaci puree albo świeże pieczywo, albo grzanki z masełkiem, co kto woli.


PS
Jedyne do czego musimy się przyłożyć to wybór mięsa. W Polsce nie jest tak łatwo znaleźć wołowinę nadającą się na krótko smażone steki. Nie prawdą jest ogólne przekonanie, że wołowina w polskich sklepach, to stare krowy mleczne, które już nie dają mleka, takie krowy są dostępne tylko w postaci mocno przetworzonych wędlin lub karmy dla psów czy kotów. Większość wołowiny dostępnej na bazarkach to owszem młoda wołowina, ale są to młode byczki ras mlecznych. Taka wołowina spokojnie da radę w gulaszu czy bitkach, ale nie w krótko smażonych stekach, do tego potrzeba kawałka krowiego truchła rasy mięsnej. Po prostu trzeba się rozjerzeć za mięsem droższym, ale nadającym się na mięciutkie, kruche, krwiste steki (jest na pewno w Lidlach, Biedronkach i Makro, nie to że reklamuję, po prostu wiem, że tam można takie kupić, ale to na pewno nie jedyne sklepy mające w ofercie taką wołowinę, trzeba się rozejrzeć). A że drogo? No cóż, co kto woli. Jest tyle pysznych warzyw, kasz i strączkowych na rynku, zdecydowanie smaczniej i zdrowiej zjeść rzadziej lepszej jakości mięso niż codziennie opychać się tańszymi produktami mięsopodobnymi. Mam na myśli nie tylko wędliny, ale też produkowane przemysłowo i karmione syfiastymi paszami na porost mięśni kurczaki i świnki.

wtorek, 3 czerwca 2014

Syrop z kwiatków mniszka

C.D. tego posta, w którym nastawione zostały takie właśnie cudaki.

 

W tym poście syrop, później będzie o occie. Sezon na mniszkowe kwiaty już za nami, ale tak to już jest z różnymi nastawami, na efekty trzeba poczekać.

Syrop jest super :) Gęsta, słodka, lepka, aromatyczna masa z płatków, pachnąca mniszkowo-miodowo.
Robi się go tak:
Kwiatki wytrząsamy z ewentualnych mieszkańców (raczej unikamy opcji płukania ich, bo pozbędziemy się wtedy żółciutkiego pyłku).
Przygotowujemy wyparzony słoik i wrzucamy do niego oberwane z kwiatków płatki i środek z pręcikami i pyłkiem (dlatego na syrop zbieramy młodsze kwiatki zaraz po otwarciu się pączków, te starsze mają w środku waciany zaczątek przyszłego dmuchawca).
Układamy warstwę płatków (1,5-2 cm), przesypujemy brązowych cukrem, ugniatamy...
i tak aż wypełni się słoik (albo skończą kwiatki).
Wierzch polewamy 4 łyżkami spirytusu.
Przykrywamy luźno nałożoną wyparzoną pokrywką i odstawiamy na tydzień. Nasz syrop w tym czasie nabierze smaku i niestety sporo straci na objętości. Potem zakręcamy szczelnie i wkładamy do lodówki.
Syrop można przechowywać do 4 miesięcy.
U mnie słoik 300ml, chociaż teraz żałuję, że nie zrobiłam więcej, na szczęście mikstura jest bardzo aromatyczna i nie trzeba jej dużo, żeby coś smakowo "zamniszkować".

 Tak, tylko tyle zostało z całego słoika.

Jest to syrop z mniszka według prof. Ożarowskiego, jednak nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie zmieniła. Dałam brązowy cukier zamiast zwykłego i tej zmianie całość zawdzięcza wyraźną miodowo-karmelową nutę. Dałam też więcej spirytusu, który jest wyczuwalny w efekcie końcowym. Taki alkoholowy akcent bardzo mi pasuje do tej słodkiej, aromatycznej masy, ale jeśli nie lubicie czekoladek z alkoholem czy mocno nasączanych ciast, to dajcie tylko jedną łyżkę spirytusu jak w oryginalnej recepturze. Odrobina alkoholu jest potrzebna, żeby było zdrowiej, bo rozpuszczają się w nim różne zdrowe substancje z kwiatków i pyłku.


Jak już mamy syrop możemy sobie zrobić mniszkową czekoladę, a mniszkową czekoladą można przełożyć wafle. Dodatek mniszkowego syropu wyniesie na wyższy poziom smaku zwykłe bajaderki lub trufleki czekoladowe. Mam też w planach naleśniki z serem na słodko, z masą serową z dodatkiem mniszkowego syropu. Twaróg już czeka w lodówce, dam Wam znać jak wyszło.

PS (04.2015) oczywiście zapomniałam o napisaniu jak wyszły naleśniki. Smacznie bardzo wyszły, mniszek i ser biały to bardzo wdzięczne połączenie. A największym hitem zaraz po waflach z powyższego zdjęcia był sernik aromatyzowany skórką cytrynową i mniszkowym syropem
PS (11.2015) ocet też wyszedł bardzo smaczny (ale zupełnie nie spotkał się z uznaniem Połówka, który uznaje tylko ocet spirytusowy). Ale posta o occie to jeszcze chyba długo nie będzie, bo octy to temat rzeka i na razie nie czuję się dostatecznie ekspercko, żeby się o nich wymądrzać. Co nie oznacza, że nie namawiam do nastawiania.