.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przekąski i kanapki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przekąski i kanapki. Pokaż wszystkie posty
środa, 5 października 2016
Burger nieoczywisty. Kaszankoburger.
Sycące, rozgrzewające burgery z chrzanowym pazurem i słodyczą jesiennej gruszki, w sam raz na jesienny obiad lub kolację.
Niezbyt urodziwa, ale zaskakująca i smakowita odsłona zwyczajnej kaszanki.
Potrzeba:
na kotlety (wyszło mi 6 szt.)
- kaszanka (ok. 300g)
- nieduża cebula
- duży ząbek czosnku
- duże jajko
- pół łyżeczki majeranku
- bułka tarta
- szczypta soli
na sos
- 2 czubate łyżki ostrego chrzanu (takiego bez śmietany czy jabłek)
- 2 czubate łyżki ostrej musztardy, np. rosyjskiej
- 2 łyżki majonezu
- ok. 6-8 korniszonów
- sól i świeżo zmielony pieprz do smaku
oraz
- sałata lodowa lub rzymska
- aromatyczne, kruche jabłko
- słodka, dojrzała gruszka
- bułki do hamburgerów
- opcjonalnie cienkie plasterki/wiórki aromatycznego, ostrego żółtego sera (cheddar, pecorino lub parmezan, itp.)*
Zaczynamy od sosu, korniszony kroimy na cienkie plasterki i mieszamy wszystkie składniki sosu.
Robimy kotlety. Kaszanka musi być dobra, nasza ulubiona, to nie jest przepis na zutylizowanie marnej kaszanki. W misce rozkłócamy jajko, dodajemy drobno posiekaną cebulę, zgnieciony ząbek czosnku i majeranek, dokładamy kaszankę, rozdrabniamy ją wstępnie widelcem, a potem wyrabiamy masę łapką do dokładnego połączenia składników. Dodajemy po łyżeczce bułkę tartą, aż masa kaszankowa będzie na tyle zwarta, żeby ulepić z niej kotlety. U mnie wystarczyła łyżka, ale formowanie ułatwiłam sobie praską do hamburgerów. Smażymy na oleju na nieprzywierającej patelni po kilka minut z każdej strony. Wymagają delikatności przy pierwszym przerzuceniu na drugą stronę.
W czasie kiedy burgery się smażą podpiekamy bułki w piecyku lub na suchej patelni. Jabłko i gruszkę (najlepiej nieobrane) kroimy w plastry ok. 2mm grubości.
Składamy kaszankoburgera.
Dolna bułka, sos, burger, ewentualny ser, po plastrze jabłka i gruszki, sałata, górna bułka cienko posmarowana musztardą.
Na pierwszy rzut oka brzmi dziwnie, ale jest zaskakująco smakowite.
*Opcjonalny ser musi być ostry i aromatyczny, dajemy go niedużo, ma podbić, ale nie zdominować reszty smaków. Fajnie się komponuje z chrzanem, jabłkiem i gruszką, ale nie jest konieczny (a już na pewno nie ma sensu na siłę wpychać tu jakiegoś zwykłego sera kanapkowego).
wtorek, 26 kwietnia 2016
Pysznościowe jajko zapiekane w bułce
Pochwała prostoty w dodatku nie przeze mnie wymyślona, a przez mojego prawiemęża.
Pyszne śniadanie, podwieczorek lub kolacja.
I takie to proste.
Potrzeba (na 1 szt.):
-bułka sznytka lub ciabatta
-dwa jajka
-masło, sól, pieprz
-zielenina, tu szczypiorek i natka, ale dodajcie co lubicie, byle dużo
Ścinamy wierzch bułki, wykrawamy trochę środka robiąc miejsce na jajka. Na dno układamy kilka drobnych ścinków masła, wbijamy jajka, solimy i pieprzymy z wierzchu. Brzegi bułki można posmarować oliwą (będzie ładniej i ciut smaczniej, ale to zupełnie nie jest obowiązkowe). Jeśli chcecie można wierzch posypać kilkoma ścinkami dobrej wędliny lub cienką warstwą aromatycznego żółtego sera.
Wkładamy do nagrzanego piekarnika i trzymamy póki białko się dobrze nie zetnie (żółtko można zostawić całkiem płynne, tak lubi połówek lub lekko je ściąć, tak lubię ja).
Czas i temperatura zależą od piekarnika, za pierwszym razem trzeba obserwować stopień ścięcia białka. U mnie to jest 180 stopni na termoobiegu, ok. 15min.
Po wyjęciu posypujemy zieleniną i zajadamy.
Smacznego
Z zieleniną polecam Wam zaszaleć, obok szczypiorku można dać w sezonie posiekany liść jarmużu, mogą być młode listki szpinaku, bazylia, świeże oregano lub tymianek, a także "dziczyzna": listki bluszczyku kurdybanka, młody listek wrotyczu, krwawnik, płatki mniszka, kwiatki nasturcji, posiekane młode listki chrzanu, itp., itd.
Pyszne śniadanie, podwieczorek lub kolacja.
I takie to proste.
Potrzeba (na 1 szt.):
-bułka sznytka lub ciabatta
-dwa jajka
-masło, sól, pieprz
-zielenina, tu szczypiorek i natka, ale dodajcie co lubicie, byle dużo
Ścinamy wierzch bułki, wykrawamy trochę środka robiąc miejsce na jajka. Na dno układamy kilka drobnych ścinków masła, wbijamy jajka, solimy i pieprzymy z wierzchu. Brzegi bułki można posmarować oliwą (będzie ładniej i ciut smaczniej, ale to zupełnie nie jest obowiązkowe). Jeśli chcecie można wierzch posypać kilkoma ścinkami dobrej wędliny lub cienką warstwą aromatycznego żółtego sera.
Wkładamy do nagrzanego piekarnika i trzymamy póki białko się dobrze nie zetnie (żółtko można zostawić całkiem płynne, tak lubi połówek lub lekko je ściąć, tak lubię ja).
Czas i temperatura zależą od piekarnika, za pierwszym razem trzeba obserwować stopień ścięcia białka. U mnie to jest 180 stopni na termoobiegu, ok. 15min.
Po wyjęciu posypujemy zieleniną i zajadamy.
Smacznego
Z zieleniną polecam Wam zaszaleć, obok szczypiorku można dać w sezonie posiekany liść jarmużu, mogą być młode listki szpinaku, bazylia, świeże oregano lub tymianek, a także "dziczyzna": listki bluszczyku kurdybanka, młody listek wrotyczu, krwawnik, płatki mniszka, kwiatki nasturcji, posiekane młode listki chrzanu, itp., itd.
piątek, 27 czerwca 2014
Awanturka z serka tofu. Jedna swojska, druga po japońsku.
Jeśli choć trochę znudziło się Wam zjadanie na śniadanie kanapek z żółtym serem czy szynką, to proszę, proponuję pasty kanapkowe z tofu. Mnóstwo smaku i bogactwo różnych zdrowych składników odżywczych. W dodatku są niedrogie o ile macie pod ręką jakiś autentycznie azjatycki sklep (w Warszawie znam jeden przy Hali Mirowskiej i jeden absolutnie rewelacyjny pod dachem centrum handlu barachłem, czyli na Marywilskiej 44). Kostka tofu kosztuje w takim sklepie 3,50 i przy okazji możecie też nabyć słoik rewelacyjnego marynowanego czosnku i pyszną kiszoną kapustę bok choy. Jeśli kupicie tofu w markecie lub sklepie ze zdrową żywnością cena pasty trochę wzrośnie.
Tofu jest jedną z moich kulinarnych miłości, co zwykle wywołuje zdziwienie, bo większość polskiej populacji uważa, że to coś co jedzą tylko wegetarianie oraz, że to coś paskudnego, bo bez smaku...
Tak jak u nas żółty ser czy ziemniaki, tak tofu to zupełnie zwykły składnik pożywienia w Chinach, Indiach, Tajlandii, Wietnamie, Japonii... Tam opinia, że jest tylko dla wegetarian wywołałaby mocne zdziwienie.
A że jest bez smaku? No tofu nie je się przecież w czystej postaci, to genialny produkt, o świetnej konsystencji, któremu można nadać 1000 smaków...
Na fotce kostki tofu wyłowione przez skośnooką, nie mówiącą po naszemu i bardzo ładną sprzedawczynię z czerwonej plastikowej skrzynki, gdzie pływały sobie w sojowej serwatce. Do każdej pasty użyłam pół kostki, ale kostki z "cywilizowanego" sklepu, z foliowym opakowaniem i wydrukowaną na nim datą ważości są o połowę mniejsze.
Awanturka po japońsku:
*tofu, ok. 200g,
*łyżka oleju sezamowego, jedna lub dwie łyżeczki sosu sojewego, pieprz, ewentualnie sól,
*płaska łyżeczka wakame i płat nori (jak do sushi), jeśli nie macie wakame (które zdecydowanie warto mieć), to dajemy 2-3 płaty nori,
*czubata łyżka pestek słonecznika (ja wolę nie prażone, ale możecie uprażyć, jeśli chcecie),
*czubata łyżka białego sezamu i druga czarnego (albo dwie białego, jak nie macie czarnego),
*ok. 1/2 szklanki drobno posiekanej zieleniny; obowiązkowa jest cebulka dymka i zielony ogórek (wykrajamy wodnisty środek z pestkami), a poza tym co kto lubi, pasować będzie biała rzodkiew, rzodkiewki, rzepa, kalarepka, sałata rzymska lub lodowa, zielona lub biała papryka, cukinia (tak, można ją jeść także na surowo), kawałek startej na grubych oczkach marchewki, kawałek drobno posiekanej białej części pora, itp., itd.,
*opcjonalnie (polecam!) czubata łyżka wiórków suszonego tuńczyka bonito (kolejny po wakame genialny japoński wynalazek),
*na wierzch kanapki można nałożyć trochę ikry lub strzępki wędzonego łososia
Wakame zalewamy w szklance ciepłą wodą. Widelcem wyrabiamy tofu na gładką masę z olejem, sosem sojowym i pieprzem, próbujemy, ewentualnie dosalamy. Całość powinna być trochę bardziej słona niż lubimy, bo potem domieszamy niesłone dodatki. Wakame odciskamy z wody, siekamy, nori tniemy nożyczkami na małe kawałki. Wrzucamy glony, pestki i ewentualnie wiórki bonito do tofu i mieszamy, potem mieszając po trochu dorzucamy zieleninę. Zieleniny powinno być dużo, ale bez przesady, żeby całość była pastą kanapkową, a nie sałatką. Próbujemy i ewentualnie dosalamy albo dodajemy pieprzu.
Rozsmarowujemy grubą warstwę pasty na chlebku, można na wierzch nałożyć trochę kawioru lub wędzonego łososia. Najlepiej smakuje na dobrym, ciemnym chlebie na zakwasie.
Awanturka swojska:
*ok. 200g tofu,
*łyżka oleju lnianego, orzechowego, z pestek dyni lub łyżka aromatycznej oliwy, co kto woli,
*sól, pieprz
*opcjonalnie (WARTO!) łyżeczka zmielonej, np. w młynku do kawy lub utłuczonej w moździeżu czarnuszki,
*2 łyżki pestek słonecznika albo po 1 słonecznika i dyni,
*ok. 3/4 szklanki luźno ułożonej drobno posiekanej zieleniny, co Wam fantazja i chętka podpowie, sałata, cebulka dyma, czosnek, zioła (może być natka pietruszki, koperek, bazylia, tymianek, rozmaryn, oregano...), por, kalarepka, papryka w waszym ulubionym kolorze, cukinia, ogórek, rzodkiew, rzepa, rzodkiewki, pomidory (bez mokrego środka), itp., itd.
Robi się tak samo jak awanturkę po japońsku. Najpierw wyrabiamy tofu z olejem, przyprawami i czarnuszką, potem dorzucamy pestki, mieszamy, następnie po trochu dorzucamy zieleninę, ile się da, żeby masa nie straciła konsytencji pasty kanapkowej. Tu zieleniny powinno "wejść" trochę więcej, bo do tej samej ilość tofu nie dajemy glonów.
Do tej pasty pasuje właściwie każde pieczywo na jakie mamy ochotę.
Tofu jest jedną z moich kulinarnych miłości, co zwykle wywołuje zdziwienie, bo większość polskiej populacji uważa, że to coś co jedzą tylko wegetarianie oraz, że to coś paskudnego, bo bez smaku...
Tak jak u nas żółty ser czy ziemniaki, tak tofu to zupełnie zwykły składnik pożywienia w Chinach, Indiach, Tajlandii, Wietnamie, Japonii... Tam opinia, że jest tylko dla wegetarian wywołałaby mocne zdziwienie.
A że jest bez smaku? No tofu nie je się przecież w czystej postaci, to genialny produkt, o świetnej konsystencji, któremu można nadać 1000 smaków...
Na fotce kostki tofu wyłowione przez skośnooką, nie mówiącą po naszemu i bardzo ładną sprzedawczynię z czerwonej plastikowej skrzynki, gdzie pływały sobie w sojowej serwatce. Do każdej pasty użyłam pół kostki, ale kostki z "cywilizowanego" sklepu, z foliowym opakowaniem i wydrukowaną na nim datą ważości są o połowę mniejsze.
Awanturka po japońsku:
*tofu, ok. 200g,
*łyżka oleju sezamowego, jedna lub dwie łyżeczki sosu sojewego, pieprz, ewentualnie sól,
*płaska łyżeczka wakame i płat nori (jak do sushi), jeśli nie macie wakame (które zdecydowanie warto mieć), to dajemy 2-3 płaty nori,
*czubata łyżka pestek słonecznika (ja wolę nie prażone, ale możecie uprażyć, jeśli chcecie),
*czubata łyżka białego sezamu i druga czarnego (albo dwie białego, jak nie macie czarnego),
*ok. 1/2 szklanki drobno posiekanej zieleniny; obowiązkowa jest cebulka dymka i zielony ogórek (wykrajamy wodnisty środek z pestkami), a poza tym co kto lubi, pasować będzie biała rzodkiew, rzodkiewki, rzepa, kalarepka, sałata rzymska lub lodowa, zielona lub biała papryka, cukinia (tak, można ją jeść także na surowo), kawałek startej na grubych oczkach marchewki, kawałek drobno posiekanej białej części pora, itp., itd.,
*opcjonalnie (polecam!) czubata łyżka wiórków suszonego tuńczyka bonito (kolejny po wakame genialny japoński wynalazek),
*na wierzch kanapki można nałożyć trochę ikry lub strzępki wędzonego łososia
Wakame zalewamy w szklance ciepłą wodą. Widelcem wyrabiamy tofu na gładką masę z olejem, sosem sojowym i pieprzem, próbujemy, ewentualnie dosalamy. Całość powinna być trochę bardziej słona niż lubimy, bo potem domieszamy niesłone dodatki. Wakame odciskamy z wody, siekamy, nori tniemy nożyczkami na małe kawałki. Wrzucamy glony, pestki i ewentualnie wiórki bonito do tofu i mieszamy, potem mieszając po trochu dorzucamy zieleninę. Zieleniny powinno być dużo, ale bez przesady, żeby całość była pastą kanapkową, a nie sałatką. Próbujemy i ewentualnie dosalamy albo dodajemy pieprzu.
Rozsmarowujemy grubą warstwę pasty na chlebku, można na wierzch nałożyć trochę kawioru lub wędzonego łososia. Najlepiej smakuje na dobrym, ciemnym chlebie na zakwasie.
Awanturka swojska:
*ok. 200g tofu,
*łyżka oleju lnianego, orzechowego, z pestek dyni lub łyżka aromatycznej oliwy, co kto woli,
*sól, pieprz
*opcjonalnie (WARTO!) łyżeczka zmielonej, np. w młynku do kawy lub utłuczonej w moździeżu czarnuszki,
*2 łyżki pestek słonecznika albo po 1 słonecznika i dyni,
*ok. 3/4 szklanki luźno ułożonej drobno posiekanej zieleniny, co Wam fantazja i chętka podpowie, sałata, cebulka dyma, czosnek, zioła (może być natka pietruszki, koperek, bazylia, tymianek, rozmaryn, oregano...), por, kalarepka, papryka w waszym ulubionym kolorze, cukinia, ogórek, rzodkiew, rzepa, rzodkiewki, pomidory (bez mokrego środka), itp., itd.
Robi się tak samo jak awanturkę po japońsku. Najpierw wyrabiamy tofu z olejem, przyprawami i czarnuszką, potem dorzucamy pestki, mieszamy, następnie po trochu dorzucamy zieleninę, ile się da, żeby masa nie straciła konsytencji pasty kanapkowej. Tu zieleniny powinno "wejść" trochę więcej, bo do tej samej ilość tofu nie dajemy glonów.
Do tej pasty pasuje właściwie każde pieczywo na jakie mamy ochotę.
czwartek, 22 maja 2014
Ot, kanapka. Żurawiny i ser.
Niby nic, ot kanapka, teoretycznie nie ma o czym pisać.
Ale jaka dobra ta kanapka.
Jak nie będziecie mieli pomysłu na kolację, to proszę. Już macie pomysł :)
Potrzeba:
-świeżutka, mięciutka ciabatta,
-masło,
-żurawina lub borówki jak do mięsa,
-kilka listków świeżej melisy,
-aromatyczny, długodojrzewający żółty ser
Jak zrobić kanapkę, to chyba nie muszę pisać :)
Jeśli konieczniemy chcemy jakieś mięso, to pasować będzie szynka szwarcwaldzka lub podsmażone na chrupko cienutkie plasterki wędzonego boczku/bekonu. Jeśli ktoś nie jest fanem ostrych żółtych serów można dać wędzony oscypek.
PS nie pomijajcie melisy, bez niej to już nie będzie to samo.
Ale jaka dobra ta kanapka.
Jak nie będziecie mieli pomysłu na kolację, to proszę. Już macie pomysł :)
Potrzeba:
-świeżutka, mięciutka ciabatta,
-masło,
-żurawina lub borówki jak do mięsa,
-kilka listków świeżej melisy,
-aromatyczny, długodojrzewający żółty ser
Jak zrobić kanapkę, to chyba nie muszę pisać :)
Jeśli konieczniemy chcemy jakieś mięso, to pasować będzie szynka szwarcwaldzka lub podsmażone na chrupko cienutkie plasterki wędzonego boczku/bekonu. Jeśli ktoś nie jest fanem ostrych żółtych serów można dać wędzony oscypek.
PS nie pomijajcie melisy, bez niej to już nie będzie to samo.
poniedziałek, 11 czerwca 2012
Parówki w cieście dla kibica
Proste w przygotowaniu, szybkie, niedrogie, w dodatku smaczne i na ciepło, i na zimno, a co najważniejsze idealnie pasują do zimnego piwa. Pogryzałam sobie takie oglądając mecz otwarcia. Polecam na jutrzejszy mecz naszych z Rosją.
Jeśli jesteście wege, to przepis (testowane) jest smaczny także z parówkami sojowymi, choć wtedy warto dać więcej sera.
Nie to żebym kibicem zawziętym była, to był drugi mecz piłki nożnej jaki w życiu obejrzałam, ale skoro już EURO 2012 zawitało do Polski, to nawet tacy piłkowi ignoranci jak ja, Ukochany i królik Ziomek troszkę damy się ponieść biało-czerwonej atmosferze ;)
Tak, tak, nawet Śmieszny Puchaty Ziomek kibicuje naszym :)
Do parówek dla kibica potrzeba (na 3 osoby):
*opakowanie ciasta francuskiego, nie mrożonego (u mnie przykładowo ciasto z Lidla, 275g, dokładnie takie samo jest w Biedronce)
*koncentrat pomidorowy
*przyprawa do pieczonego kurczaka, np. złocisty kurczak kamisa, czy inna ulubiona
*sól, ew. chilli
*5 parówek, żółty ser (najlepiej taki bardziej aromatyczny, typu ementaler albo cheddar)
Rozwijamy rulon ciasta, kroimy na wstążki ok. 1,5-2 cm szerokości, na 5 parówek potrzeba 10 pasków ciasta. Każdy pasek smarujemy koncentratem pomidorowym, posypujemy równomiernie wzdłuż przyprawą do kurczaka (tak ze dwie spore szczypty na pasek) i chilli, jeśli chcemy pikantniej. Układamy paski żółtego sera. Parówki kroimy na pół, każdą zawijamy w ciasto. Ważne, żeby użyć dobrych parówek, które lubimy i na ciepło, i na zimno. Parówki potrafią być naprawdę paskudne, a jak niesmaczne będą parówki, to i cała przekąska.
Smarujemy z wierzchu roztrzepanym jajkiem, śmietaną lub mlekiem (nie jest to konieczne, ale taki zabieg sprawi, że wierzch będzie ładniej wyglądał po upieczeniu, będzie błyszczący i rumiany). Posypujemy ruloniki solą (w środku nie musimy solić, bo przyprawa do kurczaka i tak jest słona, podobnie jak parówki).
Pieczemy w 180 stopniach do zrumienienia ciasta, czyli ok. 20 min.
Zamiast przyprawy do pieczonego kurczaka, która super się w takich parówkach sprawdza można dodać curry, albo przyprawę w stylu grill węgierski. Do przyprawy kurczakowej dobrze pasuje też musztarda, możemy więc posmarować wstążki ciasta koncentratem i musztardą (ale wtedy dajemy mniej koncentratu). Jeśli nie lubicie parówek, można dać cienkie kiełbaski albo kabanosy.
Będzie jeszcze smaczniej jak podamy do parówek w cieście prostą sałatkę z sałaty, szczypiorku i pomidorków z kwaśnym winegretem albo sałatkę pomidorkową.
Nie wiem jak będzie dalej, ale na razie śmiesznie jest z tym całym Euro 2012. W piątek, jak był mecz otwarcia o godzinie 17.30 z centrum handlowego, w którym pracuję wymiotło wszystkich poza pracownikami. Z racji pustek szefowa pozwoliła mi pójść sobie wcześniej, żeby obejrzeć mecz :) Jak jechałam do domu Bródno i Targówek wyglądały jak po straszliwej katastrofie, która wybiła wszystkich mieszkańców. Poza pustymi autobusami na ulicach nie było nikogo i niczego :) To było ciekawy widok, wyludnione ulice sprawiały wrażenie fascynujące i dziwaczne jednocześnie, jak scenografia do jakiegoś katastroficznego filmu SF :)
Jeśli jesteście wege, to przepis (testowane) jest smaczny także z parówkami sojowymi, choć wtedy warto dać więcej sera.
Nie to żebym kibicem zawziętym była, to był drugi mecz piłki nożnej jaki w życiu obejrzałam, ale skoro już EURO 2012 zawitało do Polski, to nawet tacy piłkowi ignoranci jak ja, Ukochany i królik Ziomek troszkę damy się ponieść biało-czerwonej atmosferze ;)
Tak, tak, nawet Śmieszny Puchaty Ziomek kibicuje naszym :)
Do parówek dla kibica potrzeba (na 3 osoby):
*opakowanie ciasta francuskiego, nie mrożonego (u mnie przykładowo ciasto z Lidla, 275g, dokładnie takie samo jest w Biedronce)
*koncentrat pomidorowy
*przyprawa do pieczonego kurczaka, np. złocisty kurczak kamisa, czy inna ulubiona
*sól, ew. chilli
*5 parówek, żółty ser (najlepiej taki bardziej aromatyczny, typu ementaler albo cheddar)
Rozwijamy rulon ciasta, kroimy na wstążki ok. 1,5-2 cm szerokości, na 5 parówek potrzeba 10 pasków ciasta. Każdy pasek smarujemy koncentratem pomidorowym, posypujemy równomiernie wzdłuż przyprawą do kurczaka (tak ze dwie spore szczypty na pasek) i chilli, jeśli chcemy pikantniej. Układamy paski żółtego sera. Parówki kroimy na pół, każdą zawijamy w ciasto. Ważne, żeby użyć dobrych parówek, które lubimy i na ciepło, i na zimno. Parówki potrafią być naprawdę paskudne, a jak niesmaczne będą parówki, to i cała przekąska.
Smarujemy z wierzchu roztrzepanym jajkiem, śmietaną lub mlekiem (nie jest to konieczne, ale taki zabieg sprawi, że wierzch będzie ładniej wyglądał po upieczeniu, będzie błyszczący i rumiany). Posypujemy ruloniki solą (w środku nie musimy solić, bo przyprawa do kurczaka i tak jest słona, podobnie jak parówki).
Pieczemy w 180 stopniach do zrumienienia ciasta, czyli ok. 20 min.
Zamiast przyprawy do pieczonego kurczaka, która super się w takich parówkach sprawdza można dodać curry, albo przyprawę w stylu grill węgierski. Do przyprawy kurczakowej dobrze pasuje też musztarda, możemy więc posmarować wstążki ciasta koncentratem i musztardą (ale wtedy dajemy mniej koncentratu). Jeśli nie lubicie parówek, można dać cienkie kiełbaski albo kabanosy.
Będzie jeszcze smaczniej jak podamy do parówek w cieście prostą sałatkę z sałaty, szczypiorku i pomidorków z kwaśnym winegretem albo sałatkę pomidorkową.
Nie wiem jak będzie dalej, ale na razie śmiesznie jest z tym całym Euro 2012. W piątek, jak był mecz otwarcia o godzinie 17.30 z centrum handlowego, w którym pracuję wymiotło wszystkich poza pracownikami. Z racji pustek szefowa pozwoliła mi pójść sobie wcześniej, żeby obejrzeć mecz :) Jak jechałam do domu Bródno i Targówek wyglądały jak po straszliwej katastrofie, która wybiła wszystkich mieszkańców. Poza pustymi autobusami na ulicach nie było nikogo i niczego :) To było ciekawy widok, wyludnione ulice sprawiały wrażenie fascynujące i dziwaczne jednocześnie, jak scenografia do jakiegoś katastroficznego filmu SF :)
czwartek, 16 lutego 2012
Śledzie marynowane w winie z korzennymi przyprawami
Obiecany we wcześniejszym wpisie (tu) przepis na śledzie po skandynawsku. Choć tak naprawdę, to nie jest to całkiem taki przepis jak w książce Podróże kulinarne, tom: Kuchnia skandynawska. To jest przepis z tej książki trochę pomieszany z przepisem na śledzie z tej samej serii, ale z tomu Kuchnia żydowska i z moją własną inwencją. Kolejny przepis, który na stałe zagościł w mojej kuchni. Są bardzo pyszne.
Potrzeba:
*opakowanie ok. 500g śledzi matijasów (znaczy, jak to w marketach polskich śledzie a'la matijasy, takie prawdziwe to pewnie trzeba by przepłukać z soli)
*szklanka (250ml) czerwonego wytrawnego wina i trochę ponad pół szklanki octu z czerwonego wina
(albo szklanka wody i trochę mniej niż szklanka octu z czerwonego wina)
*3 liście laurowe, 4 goździki, kawałek kory cynamonu (coś w rodzaju drzazgi z 0,5 cm szerokiej i 3 cm długiej), 4 ziela angielskie, płaska łyżeczka ziaren pieprzu, szczypta chilli, jak ktoś lubi może być ułamek gwiazdki anyżu (nie dużo, jedno "ramię" gwiazdki)
*czerwona cebula albo cebula cukrowa, albo cebula czosnkowa, albo 2-3 szalotki pokrojone w cienkie plasterki
*niewielka garść rodzynek
Do garnka wlewamy ocet i wodę lub ocet i wino oraz przyprawy. Doprowadzamy do wrzenia i jak zawrze zdejmujemy z ognia. Wino i ocet są mieszanką bardziej aromatyczną i dają śledzie mniej śledziowe w smaku, woda z octem jest ostrzejsza, daje śledzie kwaśniejsze i jakby troszkę bardziej śledziowe. Obie wersje bardzo smaczne.
W płaskim naczyniu układamy połowę cebuli (szalotka jest troszkę ostrzejsza w smaku, natomiast różnica między cukrową a czerwoną cebulą jest głównie wizualna). Układamy płasko śledzie. Posypujemy resztą cebuli i rodzynkami. Zalewamy zalewą razem z przyprawami (ale wyjmujemy kawałek kory cynamonu). Można zalać zalewą gorącą lub ostudzoną. Zalane gorącą zalewą są bardziej kruche, mają trochę konsystencję gotowanej ryby, moim zdaniem są lepsze. Zalane zalewą zimną mają bardziej tradycyjną dla śledzi konsystencję, mniej kruchą, a bardziej zwartą.
Przykrywamy folią spożywczą, odstawiamy na noc do lodówki, można dłużej. Zajadamy ze świeżym chlebkiem i sałatą, można ugotować sobie do nich jajko na twardo albo zrobić jajko sadzone.
Na poniższym zdjęciu wbrew pozorom jest śledzi więcej niż jeden, reszta się po prostu ukryła pod zalewą :)
Smacznego.
Potrzeba:
*opakowanie ok. 500g śledzi matijasów (znaczy, jak to w marketach polskich śledzie a'la matijasy, takie prawdziwe to pewnie trzeba by przepłukać z soli)
*szklanka (250ml) czerwonego wytrawnego wina i trochę ponad pół szklanki octu z czerwonego wina
(albo szklanka wody i trochę mniej niż szklanka octu z czerwonego wina)
*3 liście laurowe, 4 goździki, kawałek kory cynamonu (coś w rodzaju drzazgi z 0,5 cm szerokiej i 3 cm długiej), 4 ziela angielskie, płaska łyżeczka ziaren pieprzu, szczypta chilli, jak ktoś lubi może być ułamek gwiazdki anyżu (nie dużo, jedno "ramię" gwiazdki)
*czerwona cebula albo cebula cukrowa, albo cebula czosnkowa, albo 2-3 szalotki pokrojone w cienkie plasterki
*niewielka garść rodzynek
Do garnka wlewamy ocet i wodę lub ocet i wino oraz przyprawy. Doprowadzamy do wrzenia i jak zawrze zdejmujemy z ognia. Wino i ocet są mieszanką bardziej aromatyczną i dają śledzie mniej śledziowe w smaku, woda z octem jest ostrzejsza, daje śledzie kwaśniejsze i jakby troszkę bardziej śledziowe. Obie wersje bardzo smaczne.
W płaskim naczyniu układamy połowę cebuli (szalotka jest troszkę ostrzejsza w smaku, natomiast różnica między cukrową a czerwoną cebulą jest głównie wizualna). Układamy płasko śledzie. Posypujemy resztą cebuli i rodzynkami. Zalewamy zalewą razem z przyprawami (ale wyjmujemy kawałek kory cynamonu). Można zalać zalewą gorącą lub ostudzoną. Zalane gorącą zalewą są bardziej kruche, mają trochę konsystencję gotowanej ryby, moim zdaniem są lepsze. Zalane zalewą zimną mają bardziej tradycyjną dla śledzi konsystencję, mniej kruchą, a bardziej zwartą.
Przykrywamy folią spożywczą, odstawiamy na noc do lodówki, można dłużej. Zajadamy ze świeżym chlebkiem i sałatą, można ugotować sobie do nich jajko na twardo albo zrobić jajko sadzone.
Na poniższym zdjęciu wbrew pozorom jest śledzi więcej niż jeden, reszta się po prostu ukryła pod zalewą :)
Smacznego.
PS dopisek z 18 lutego. Dziś zostały pożarte resztki śledzi. Były naprawdę pyszne, winne, korzenne i jednocześnie śledziowe... mniam :) Zdecydowanie lepsze są jak poleżą w zalewie przynajmniej 24h, a nie tylko noc.
Dopiszę też przy okazji uwagę dotyczącą proporcji. Z ukochanym lubimy kwaśne smaki, z podanych składników wychodzą śledzie mocno kwaśne. Przypuszczam, że większości z Was (tak jak mojej mamie, teściowej czy kilku znajomym) bardziej zasmakują śledzie z mniejszą niż podana ilością octu. Jeśli smakuje Wam kwaśność sklepowych rolmopsów to należy dać szklankę wina i 1/3 szklanki octu (1szkl. wody i 1/2 szkl. octu), a jak wolicie tylko delikatną kwaskowatość sklepowych koreczków, to szklankę wina i 1/4 szkl. octu. (1 szkl. wody i 1/3 szkl. octu). Reszta proporcji bez zmian. Jak raz zrobicie, to potem będzie o wiele łatwiej dobrać ilość octu pod wasz własny gust :)
niedziela, 1 stycznia 2012
Noworoczne menu (carpaccio, soba z sezamem i sałatka owocowa z whisky)
Zdrowia i wszelakiego najlepszego w Nowym Roku Wam życzę (no i królik Ziomek, i ukochany też : )
W tym roku z ukochanym zrobiliśmy sobie przerwę od imprez sylwestrowych. Spędziliśmy noc sylwestrową w domciu przed telewizorem. Ok. 23 czas nadszedł na kolację. Właściwie to nie miałam zamiaru pisać o moim sylwestrze, ale że z tej kolacji jestem zadowolona, to się na blogu jednak pojawiła. Nie są to propozycje dań imprezowych dla większej ilości osób, ale na smaczny obiad we dwoje albo dla mniejszego grona znajomych jest super.
Carpaccio
Potrzeba: świeża, dobra wołowina, sól, pieprz, dobra oliwa, ocet balsamiczny oraz chleb, czosnek, masło, kapary.
To moje pierwsze carpaccio w kulinarnym życiu i na pewno nie ostatnie. Teoretycznie to robi się go z polędwicy wołowej, ale wcale nie miałam carpaccio w planach. Do zupełnie innych celów nabyłam naprawdę ładny kawałek zrazowej wołowiny. Kawałek tak ładny, że szkoda go było w całości przerabiać termicznie i część postanowiłam zjeść na surowo. Nie pożałowałam.
Świeżą wołowinę wkładamy na krótko do zamrażarki (ma się zmrozić tylko po brzegach, żeby było łatwiej kroić, ale nie w środku) i kroimy ostrym nożem na cieniutkie plasterki. Układamy na talerzu, skrapiamy dobrą oliwą i octem balsamicznym, solimy, posypujemy świeżo zmielonym pieprzem (ja dałam ocet balsamiczny osobno, co by doprawiać nim wedle uznania). Do tego były grzanki maślano-czosnkowe (kromki chleba smarujemy zgniecionym czosnkiem, podpiekamy i gorące smarujemy masłem) oraz kapary.
Soba z sezamem
Potrzeba: soba, czarny i biały sezam, sól, pieprz, masło, olej sezamowy, szczypiorek.
Uwielbiam japoński makaron gryczany Soba. Na początku potraktowałam go nieufnie mając w pamięci dietetyczne, gryczano-razowe spagetti (oj, marne doświadczenie), ale fakt jest taki, że w sobie zakochałam się od pierwszej nitki. Niestety nie jest tani, ale czasem nie mogę się powstrzymać.
Gotujemy makaron w osolonym wrzątku (uważamy żeby nie rozgotować!). Na suchej patelni delikatnie podprażamy sporo czarnego i białego sezamu, jak troszkę się zrumieni i zacznie pachnieć zmniejszamy ogień i mieszając rozpuszczamy kawałek masła. Dorzucamy sobę, dodajemy pieprz, kilka kropli oleju sezamowego, ewentualnie solimy, chwilę przesmażamy. Na talerzu posypujemy szczypiorkiem.
Jeśli przed daniem ciepłym nie wystąpiła przystawka w postaci talerza surowego mięsa, to do takiego makaronu pasować będą krewetki, łosoś czy inna morska ryba albo mięsa, które smakowo pasują do sezamu (np. drób). Bardzo dobrze będzie smakować też z grillowanym lub smażonym tofu.
Sałatka owocowa z whisky
Potrzeba: spore jabłko i gruszka, garść włoskich orzechów, sok z jednej pomarańczy, sok z połowy limonki lub cytryny, kieliszek (20ml) whisky lub nawet lepiej brandy, brązowy cukier.
Jabłko i gruszkę obieramy i kroimy w dość drobną kostkę. Siekamy orzechy. Wkładamy to do miski. Mieszamy sok z pomarańczy i limonki z alkoholem i cukrem (dosładzamy do smaku, u mnie dwie łyżki brązowego cukru). Wlewamy do owoców, mieszamy, odstawiamy do lodówki na dwie godziny do przegryzienia. Sałatka wyszła pysznie, ale whisky okazała się alkoholem troszkę za ostrym. Następnym razem zaopatrzę się w brandy, jest mniej ostra w smaku i bardziej aromatyczna.
Kolacji towarzyszyło martini z sokiem z cytryny, lodem i gazowaną wodą.
O północy oglądaliśmy z okna na czwartym piętrze fajerwerki wystrzelone przez warszawiaków z Targówka, Zacisza, Białołęki i Marek (ładne to bardzo było, dziękujemy : ) Szczególne podziękowania należą się komuś (kto pewnie nigdy na bloga nie trafi i tego nie przeczyta ;), kto puścił z 10 pięknych rakiet jakoś z 20 min po północy, kiedy całe widowisko właściwie już się skończyło. Złociste fajerwerki najpierw wybuchały w wielką kulę, a potem każdy z rozbryzgów wybuchał jeszcze raz swoją własną kulką. Były puszczane dość szybko jeden po drugim, a dwa ostatnie prawie jednocześnie, co dało naprawdę wspaniały efekt.
A na ostatnim zdjęciu noworoczne śniadanie, wietnamska zupa pho z wołowiną (to do niej została zakupiona wołowina występująca w carpaccio). Jest to pyszna i aromatyczna zupa. Przy okazji to jedno z tych dań, które świetnie sprawdzają się jako kacowy stawiacz na nogi (choć akurat w tym roku, to mój pierwszy 1 stycznia bez kaca od wielu lat :). Przepisu na razie jeszcze nie ma, bo choć zupa wyszła smaczna, to nad recepturą muszę jeszcze popracować. Pojawi się na blogu, jak lepiej opracuję przepis.
Smacznego w 2012 : )
W tym roku z ukochanym zrobiliśmy sobie przerwę od imprez sylwestrowych. Spędziliśmy noc sylwestrową w domciu przed telewizorem. Ok. 23 czas nadszedł na kolację. Właściwie to nie miałam zamiaru pisać o moim sylwestrze, ale że z tej kolacji jestem zadowolona, to się na blogu jednak pojawiła. Nie są to propozycje dań imprezowych dla większej ilości osób, ale na smaczny obiad we dwoje albo dla mniejszego grona znajomych jest super.
Carpaccio
Potrzeba: świeża, dobra wołowina, sól, pieprz, dobra oliwa, ocet balsamiczny oraz chleb, czosnek, masło, kapary.
To moje pierwsze carpaccio w kulinarnym życiu i na pewno nie ostatnie. Teoretycznie to robi się go z polędwicy wołowej, ale wcale nie miałam carpaccio w planach. Do zupełnie innych celów nabyłam naprawdę ładny kawałek zrazowej wołowiny. Kawałek tak ładny, że szkoda go było w całości przerabiać termicznie i część postanowiłam zjeść na surowo. Nie pożałowałam.
Świeżą wołowinę wkładamy na krótko do zamrażarki (ma się zmrozić tylko po brzegach, żeby było łatwiej kroić, ale nie w środku) i kroimy ostrym nożem na cieniutkie plasterki. Układamy na talerzu, skrapiamy dobrą oliwą i octem balsamicznym, solimy, posypujemy świeżo zmielonym pieprzem (ja dałam ocet balsamiczny osobno, co by doprawiać nim wedle uznania). Do tego były grzanki maślano-czosnkowe (kromki chleba smarujemy zgniecionym czosnkiem, podpiekamy i gorące smarujemy masłem) oraz kapary.
Soba z sezamem
Potrzeba: soba, czarny i biały sezam, sól, pieprz, masło, olej sezamowy, szczypiorek.
Uwielbiam japoński makaron gryczany Soba. Na początku potraktowałam go nieufnie mając w pamięci dietetyczne, gryczano-razowe spagetti (oj, marne doświadczenie), ale fakt jest taki, że w sobie zakochałam się od pierwszej nitki. Niestety nie jest tani, ale czasem nie mogę się powstrzymać.
Gotujemy makaron w osolonym wrzątku (uważamy żeby nie rozgotować!). Na suchej patelni delikatnie podprażamy sporo czarnego i białego sezamu, jak troszkę się zrumieni i zacznie pachnieć zmniejszamy ogień i mieszając rozpuszczamy kawałek masła. Dorzucamy sobę, dodajemy pieprz, kilka kropli oleju sezamowego, ewentualnie solimy, chwilę przesmażamy. Na talerzu posypujemy szczypiorkiem.
Jeśli przed daniem ciepłym nie wystąpiła przystawka w postaci talerza surowego mięsa, to do takiego makaronu pasować będą krewetki, łosoś czy inna morska ryba albo mięsa, które smakowo pasują do sezamu (np. drób). Bardzo dobrze będzie smakować też z grillowanym lub smażonym tofu.
Sałatka owocowa z whisky
Potrzeba: spore jabłko i gruszka, garść włoskich orzechów, sok z jednej pomarańczy, sok z połowy limonki lub cytryny, kieliszek (20ml) whisky lub nawet lepiej brandy, brązowy cukier.
Jabłko i gruszkę obieramy i kroimy w dość drobną kostkę. Siekamy orzechy. Wkładamy to do miski. Mieszamy sok z pomarańczy i limonki z alkoholem i cukrem (dosładzamy do smaku, u mnie dwie łyżki brązowego cukru). Wlewamy do owoców, mieszamy, odstawiamy do lodówki na dwie godziny do przegryzienia. Sałatka wyszła pysznie, ale whisky okazała się alkoholem troszkę za ostrym. Następnym razem zaopatrzę się w brandy, jest mniej ostra w smaku i bardziej aromatyczna.
Kolacji towarzyszyło martini z sokiem z cytryny, lodem i gazowaną wodą.
O północy oglądaliśmy z okna na czwartym piętrze fajerwerki wystrzelone przez warszawiaków z Targówka, Zacisza, Białołęki i Marek (ładne to bardzo było, dziękujemy : ) Szczególne podziękowania należą się komuś (kto pewnie nigdy na bloga nie trafi i tego nie przeczyta ;), kto puścił z 10 pięknych rakiet jakoś z 20 min po północy, kiedy całe widowisko właściwie już się skończyło. Złociste fajerwerki najpierw wybuchały w wielką kulę, a potem każdy z rozbryzgów wybuchał jeszcze raz swoją własną kulką. Były puszczane dość szybko jeden po drugim, a dwa ostatnie prawie jednocześnie, co dało naprawdę wspaniały efekt.
A na ostatnim zdjęciu noworoczne śniadanie, wietnamska zupa pho z wołowiną (to do niej została zakupiona wołowina występująca w carpaccio). Jest to pyszna i aromatyczna zupa. Przy okazji to jedno z tych dań, które świetnie sprawdzają się jako kacowy stawiacz na nogi (choć akurat w tym roku, to mój pierwszy 1 stycznia bez kaca od wielu lat :). Przepisu na razie jeszcze nie ma, bo choć zupa wyszła smaczna, to nad recepturą muszę jeszcze popracować. Pojawi się na blogu, jak lepiej opracuję przepis.
Smacznego w 2012 : )
środa, 7 grudnia 2011
Figa bez maku
Trafiłam w supermarkecie świeże figi. Nie pierwszy raz je widziałam, ale pierwszy raz miały taką cenę, że postanowiłam kupić kilka i spróbować. Trzeba było trochę poprzebierać, ale sztuka kosztowała 1,80 zł.
Pierwszą spróbowałam na surowo.
Wygląda super, ale smakowo jest po prostu słodkawa, trochę trawiasta i dość mdła. Strasznie lubię suszone figi i zaskoczyła mnie bardzo nijakość smaku figi świeżej.
Takie było pierwsze wrażenie po zjedzeniu owocu w czystej postaci. Jednak potem świeże figi okazały się wspaniałym materiałem do dalszej obróbki.
Ta połówka ze zdjęcia skończyła na kanapce ze świeżym chlebem, szynką szwarcwaldzką i cieniutkim plastrem, dobrego ostrego sera (tu akurat wystąpił irlandzki cheddar, ale pasować też będzie, np. kozi ser i świeże zioła). Było pysznie.
Smakowitą kompozycję tworzą też świeże figi w sałatce w towarzystwie sałaty rzymskiej (ewentualnie lodowej), rukoli, sera pleśniowego typu lazur, orzechów włoskich i dressingu w postaci gruszkowego octu balsamicznego i oleju z orzechów włoskich (w wersji bardziej wypasionej może być też posiekana świeża bazylia oraz podsmażony bekon albo porwana na małe strzępki szynka szwarcwaldzka).
Z pozostałych czterech fig powstał bardzo fajny deser. Bardzo prosty do zrobienia, naprawdę polecam. Niestety fotka gotowego deseru całkowicie się nie udała, więc dostaniecie tylko zdjęcie składników : )
Obieramy kasztany ze skorupek, kroimy na plasterki, układamy na dnie foremek (takie kasztany na słodko są pyszne i aromatyczne, ale jak nie mamy, to spokojnie możemy zastąpić je orzechami włoskimi). Figi kroimy na ćwiartki, kładziemy na kasztanach. Przykrywamy warstwą cienkich plasterków dobrego jabłka, np. papierówki, antonówki albo szarej renety. Zalewamy całość czerwonym winem wymieszanym z miodem i zapiekamy w piekarniku w 180 stopniach. Pieczemy, ok. 20-25 min.
Mniam :)
Orientacyjne proporcje (na 1 klasyczną foremkę do sufletów): 3-4 kasztany albo włoskie orzechy, dwie figi, pół jabłka, ok. 100 ml czerwonego wina wymieszanego z łyżką miodu (oczywiście im bardziej wytrawne wino mamy tym więcej miodu).
Mimo początkowego rozczarowania świeże figi okazały się bardzo smakowitym owocem. Szkoda, że tylko raz spotkałam je w takiej cenie, że spokojnie mogłam sobie na nie pozwolić, a nie po 6-10 zł za sztukę.
Ciekawa jestem jak smakują figi w miejscu rodzinnym, takie dojrzałe na drzewie. Spotkałam kiedyś w swoim życiu dojrzałe w słońcu pomarańcze prosto z drzewa. Były wspaniałe. Te dostępne u nas w sklepach też są często pyszne, ale to tylko namiastka takich dojrzałych pomarańczy prosto z drzewa. Mam nadzieję, że kiedyś osobiście będę mogła sprawdzić jak smakują dojrzałe na miejscu figi.
Pierwszą spróbowałam na surowo.
Wygląda super, ale smakowo jest po prostu słodkawa, trochę trawiasta i dość mdła. Strasznie lubię suszone figi i zaskoczyła mnie bardzo nijakość smaku figi świeżej.
Takie było pierwsze wrażenie po zjedzeniu owocu w czystej postaci. Jednak potem świeże figi okazały się wspaniałym materiałem do dalszej obróbki.
Ta połówka ze zdjęcia skończyła na kanapce ze świeżym chlebem, szynką szwarcwaldzką i cieniutkim plastrem, dobrego ostrego sera (tu akurat wystąpił irlandzki cheddar, ale pasować też będzie, np. kozi ser i świeże zioła). Było pysznie.
Smakowitą kompozycję tworzą też świeże figi w sałatce w towarzystwie sałaty rzymskiej (ewentualnie lodowej), rukoli, sera pleśniowego typu lazur, orzechów włoskich i dressingu w postaci gruszkowego octu balsamicznego i oleju z orzechów włoskich (w wersji bardziej wypasionej może być też posiekana świeża bazylia oraz podsmażony bekon albo porwana na małe strzępki szynka szwarcwaldzka).
Z pozostałych czterech fig powstał bardzo fajny deser. Bardzo prosty do zrobienia, naprawdę polecam. Niestety fotka gotowego deseru całkowicie się nie udała, więc dostaniecie tylko zdjęcie składników : )
Obieramy kasztany ze skorupek, kroimy na plasterki, układamy na dnie foremek (takie kasztany na słodko są pyszne i aromatyczne, ale jak nie mamy, to spokojnie możemy zastąpić je orzechami włoskimi). Figi kroimy na ćwiartki, kładziemy na kasztanach. Przykrywamy warstwą cienkich plasterków dobrego jabłka, np. papierówki, antonówki albo szarej renety. Zalewamy całość czerwonym winem wymieszanym z miodem i zapiekamy w piekarniku w 180 stopniach. Pieczemy, ok. 20-25 min.
Mniam :)
Orientacyjne proporcje (na 1 klasyczną foremkę do sufletów): 3-4 kasztany albo włoskie orzechy, dwie figi, pół jabłka, ok. 100 ml czerwonego wina wymieszanego z łyżką miodu (oczywiście im bardziej wytrawne wino mamy tym więcej miodu).
Mimo początkowego rozczarowania świeże figi okazały się bardzo smakowitym owocem. Szkoda, że tylko raz spotkałam je w takiej cenie, że spokojnie mogłam sobie na nie pozwolić, a nie po 6-10 zł za sztukę.
Ciekawa jestem jak smakują figi w miejscu rodzinnym, takie dojrzałe na drzewie. Spotkałam kiedyś w swoim życiu dojrzałe w słońcu pomarańcze prosto z drzewa. Były wspaniałe. Te dostępne u nas w sklepach też są często pyszne, ale to tylko namiastka takich dojrzałych pomarańczy prosto z drzewa. Mam nadzieję, że kiedyś osobiście będę mogła sprawdzić jak smakują dojrzałe na miejscu figi.
piątek, 18 listopada 2011
Szpinak z ziemniakami
Dzisiejszy wpis mógł być albo o szpinaku, albo o kapuśniaku. Kapuśniak uwielbiam i ja i Ukochany, w dodatku to taka sympatyczna zupa, która mi zawsze wychodzi pyszna. Ale kapuśniak nie ma jeszcze zdjęcia, a szpinak ma, więc lenistwo zadecydowało : ) Jak będzie mi się chciało pstrykać fotki, to kapuśniak będzie opisany całkiem niedługo, a jak zostanie zjedzony zanim go sfotografuję, to będzie kiedyś później.
Dziś mój pomysł na kolejne, szpinakowe tym razem, zadanie z konkursu Akademii kulinarnej.
Wiecie, że to moje pierwsze zetknięcie ze szpinakiem na surowo? Aż dziwne, że od tylu lat nie wiedziałam co tracę, bo szpinak do tej pory zawsze gotowany jednak był. Od teraz będzie u mnie gościł i przerobiony termicznie, i na surowo.
Potrzeba:
*świeży szpinak
*twarda gruszka
*olej z orzechów włoskich
*zagęszczony ocet balsamiczny truskawkowy (można toto kupić w carefurze czy innych takich dużych sklepiszczach)
*posiekane orzechy włoskie albo płatki migdałów
*pokrojony w cienkie plasterki ziemniak
*pół ząbka zgniecionego czosnku
*żółta pasta curry
*olej z czerwonej palmy (albo rzepakowy) do smażenia
Szpinak kroimy na cienkie paseczki, mieszamy z olejem z włoskich orzechów (nie za dużo) i orzechami (ale nie za dużo ich, żeby razem z orzechowym olejejm nie zdominowały smaku). Gruszkę kroimy w słupki. Na talerzu układamy szpinak z gruszką. Na patelni rozgrzewamy olej (z czerwonej palmy da ziemniaczkom fajny kolor, ale może być też zwykły olej do smażenia), do rozgrzanego oleju dodajemy żółtą pastę curry, szybko mieszamy, wrzucamy plasterki ziemniaka i smażymy na złoto i chrupko (pod koniec dodajemy czosnek, dodajemy go później, bo powinien się usmażyć, ale nie spalić). Ziemniaka odsączamy na papierowym ręczniku i układamy obok szpinaku, polewamy sałatkę polewą z octu balsamicznego truskawkowego. Podajemy od razu.
Zadaniem konkursowym była przystawka i duet orzechowo-gruszkowego szpinaku z ziemniakami curry jest naprawdę zgrany i pyszny. Oczywiście ilość ziemniaków można zwiększyć i potraktować danko jako danie obiadowe. Można taką sałatkę zrobić też jako surówkę do normalnego obiadu. Będzie pasować do wieprzowiny czy drobiu (szczególnie dobrze do pieczonego kurczaka), do ryb, a także do kotletów sojowych, ogólnie do wszystkiego do czego pasuje w smaku orzechowatość. Obok cannelloni z sałatą ( tu ) druga rzecz, która po tym konkursie na stałe wzbogaci moje domowe menu.
A liść z dekoracji z wielkim smakiem zjadł Ziomek.
Dziś mój pomysł na kolejne, szpinakowe tym razem, zadanie z konkursu Akademii kulinarnej.
Wiecie, że to moje pierwsze zetknięcie ze szpinakiem na surowo? Aż dziwne, że od tylu lat nie wiedziałam co tracę, bo szpinak do tej pory zawsze gotowany jednak był. Od teraz będzie u mnie gościł i przerobiony termicznie, i na surowo.
Potrzeba:
*świeży szpinak
*twarda gruszka
*olej z orzechów włoskich
*zagęszczony ocet balsamiczny truskawkowy (można toto kupić w carefurze czy innych takich dużych sklepiszczach)
*posiekane orzechy włoskie albo płatki migdałów
*pokrojony w cienkie plasterki ziemniak
*pół ząbka zgniecionego czosnku
*żółta pasta curry
*olej z czerwonej palmy (albo rzepakowy) do smażenia
Szpinak kroimy na cienkie paseczki, mieszamy z olejem z włoskich orzechów (nie za dużo) i orzechami (ale nie za dużo ich, żeby razem z orzechowym olejejm nie zdominowały smaku). Gruszkę kroimy w słupki. Na talerzu układamy szpinak z gruszką. Na patelni rozgrzewamy olej (z czerwonej palmy da ziemniaczkom fajny kolor, ale może być też zwykły olej do smażenia), do rozgrzanego oleju dodajemy żółtą pastę curry, szybko mieszamy, wrzucamy plasterki ziemniaka i smażymy na złoto i chrupko (pod koniec dodajemy czosnek, dodajemy go później, bo powinien się usmażyć, ale nie spalić). Ziemniaka odsączamy na papierowym ręczniku i układamy obok szpinaku, polewamy sałatkę polewą z octu balsamicznego truskawkowego. Podajemy od razu.
Zadaniem konkursowym była przystawka i duet orzechowo-gruszkowego szpinaku z ziemniakami curry jest naprawdę zgrany i pyszny. Oczywiście ilość ziemniaków można zwiększyć i potraktować danko jako danie obiadowe. Można taką sałatkę zrobić też jako surówkę do normalnego obiadu. Będzie pasować do wieprzowiny czy drobiu (szczególnie dobrze do pieczonego kurczaka), do ryb, a także do kotletów sojowych, ogólnie do wszystkiego do czego pasuje w smaku orzechowatość. Obok cannelloni z sałatą ( tu ) druga rzecz, która po tym konkursie na stałe wzbogaci moje domowe menu.
A liść z dekoracji z wielkim smakiem zjadł Ziomek.
piątek, 4 listopada 2011
Kaliningrad's breakfast
Bawię się ostatnio w sympatyczny konkurs z bloga Akademia kulinarna . Autorzy to szefowie kuchni z porządnych hoteli. Jest ich pięciu. Każdy wymyśla składnik przewodni, a konkursowicze mają tydzień na wymyślenie fajnego dania z tym składnikiem. Nagroda niezła, zwycięzca każdego tygodnia wygrywa warsztaty z wybranym szefem kuchni. Taka super, żeby wygrać, to nie jestem niestety, ale wymyślać potrawę na zadany temat to przednia zabawa. Dla gimnastyki umysłowo-smakowej :)
To moja propozycja na hasło "cannelloni".
Pomysł przyszedł mi do łepetyny przy okazji oglądania fotek z wycieczek za wschodnią granicę. Żarciowymi gwiazdami tych wyjazdów były:
-solanka (zupa z obowiązkowym udziałem nerek i parówek, udało mi się ją nawet upichcić w domu dzięki blogowi Kuchnia Ireny i Andrzeja , zupa na pewno kiedyś pojawi się na blogu)
-kwas chlebowy sprzedawany na ulicy z żółtych beczek (zwykle był przepyszny, choć czasem niektórzy nędzni sprzedawcy mieli w swoich beczkach straszne siki)
-sałatki na zimno z owocami morza i majonezem
- i kawior, tam w przystępnych cenach nawet dla mniej zamożnej kieszeni, i orzeszki piniowe, które na południowej Syberii są zwykłą przegryzką jak ziarna słonecznika u nas... i ... żem się wakacyjnie rozmarzyła zbytnio, pora wrócić do rzeczywistości...
W hotelu w Kaliningradzie jedliśmy na śniadanie sałatkę z kalmarów i krewetek, z jajkiem i majonezem, świeży biały chleb i do tego kieliszki zmrożonej wódki (o którą nikt nie prosił, ku naszemu lekkiemu zaskoczeniu automatycznie pojawiła się w zestawie do tej sałatki, mimo że pora była śniadaniowa, ale my na to żeśmy wcale nie narzekali ;) ).
Było bardzo smakowicie.
Przepis zainspirowało tamto śniadanie. Schroniskowa "zimna płyta" tylko w rosyjskim klimacie. Proste i jednocześnie wykwintne smaki, do których i kieliszek mroźnej wódki nie zaszkodzi nawet o poranku : )
Potrzeba:
*krewetki (te tutaj były mrożone, lepiej takie większe niż koktajlowe), paluszki surimi, wędzony łosoś, jajko na twardo, ikra, sok z cytryny, koperek, majonez
*wytrawne lub półwytrawne białe wino, masło, szalotki, niewielki, zgnieciony ząbek czosnku
*sałata lodowa i rzymska, majonez, wasabi
*cannelloni
*oliwa, plaster cytryny
*biały chleb
Króciutko gotujemy krewetki w osolonej wodzie z oliwą i plastrem cytryny, można dodać do gotowania płatki chilli. Krewetki wrzucamy na wrzącą wodę i po ponownym zawrzeniu gotujemy 1,5min (koktajlowe) lub 3-4 min większe. Potem dla smaku można je 30 sek. przesmażyć na maśle.
Na małej patelence szklimy na maśle szalotkę ze zgniecionym ząbkiem czosnku, zalewamy białym winem. Redukujemy wino, aż prawie całe zniknie. Zestawiamy z ognia.
Gotujemy al dente cannelloni w osolonej wodzie z oliwą. Mieszamy posiekaną sałatę rzymską i lodową z sosem (wymieszany majonez, proszek wasabi, troszkę soli) i nadziewamy tym ostudzone cannelloni.
Ustawimy kolumnadę z nadzianego sałatą cannelloni na talerzu (będzie fajnie wyglądało jak cannelloni poucinamy na różną wysokość). Układamy na dużym talerzu ikrę na liściu sałaty, porwane w paski surimi, porwane kawałki wędzonego łososia posypanego koperkiem, jajko na twardo posypane solą i pieprzem, gotowane krewetki oraz pasmo z szalotki. Krewetki skrapiamy sokiem z cytryny. Do tego kleks majonezu i grzanki z białego chleba albo dobry, świeży biały chleb.
Wizualnie wyszedł z tego taki raczej śmietnik na talerzu, niż danie wyglądające jak małe dzieło sztuki, ale jest za to pysznie :)
Jeśli nie macie ochoty na to całe morskie towarzystwo można zrobić wersję wegetariańską i na talerzu poukładać jakieś fajne sery. Można też zrobić samo cannelloni z sałatą i jajkiem na twardo albo sadzonym. Nawet ja nie spodziewałam się, że zimny makaron z sałatą, majonezem i (KONIECZNIE MUSI BYĆ) wasabi będzie tak smaczny.
Orientacyjne proporcje na jedną porcję. 3 cannelloni, 10-15 dag krewetek, 1-2 surimi, plaster łososia, pół jajka, nieczubata łyżka stołowa ikry, jedna szalotka, 100 ml wina, pajda chleba, tyle sałaty ile zmieści się w makaronie
To moja propozycja na hasło "cannelloni".
Pomysł przyszedł mi do łepetyny przy okazji oglądania fotek z wycieczek za wschodnią granicę. Żarciowymi gwiazdami tych wyjazdów były:
-solanka (zupa z obowiązkowym udziałem nerek i parówek, udało mi się ją nawet upichcić w domu dzięki blogowi Kuchnia Ireny i Andrzeja , zupa na pewno kiedyś pojawi się na blogu)
-kwas chlebowy sprzedawany na ulicy z żółtych beczek (zwykle był przepyszny, choć czasem niektórzy nędzni sprzedawcy mieli w swoich beczkach straszne siki)
-sałatki na zimno z owocami morza i majonezem
- i kawior, tam w przystępnych cenach nawet dla mniej zamożnej kieszeni, i orzeszki piniowe, które na południowej Syberii są zwykłą przegryzką jak ziarna słonecznika u nas... i ... żem się wakacyjnie rozmarzyła zbytnio, pora wrócić do rzeczywistości...
W hotelu w Kaliningradzie jedliśmy na śniadanie sałatkę z kalmarów i krewetek, z jajkiem i majonezem, świeży biały chleb i do tego kieliszki zmrożonej wódki (o którą nikt nie prosił, ku naszemu lekkiemu zaskoczeniu automatycznie pojawiła się w zestawie do tej sałatki, mimo że pora była śniadaniowa, ale my na to żeśmy wcale nie narzekali ;) ).
Było bardzo smakowicie.
Przepis zainspirowało tamto śniadanie. Schroniskowa "zimna płyta" tylko w rosyjskim klimacie. Proste i jednocześnie wykwintne smaki, do których i kieliszek mroźnej wódki nie zaszkodzi nawet o poranku : )
Potrzeba:
*krewetki (te tutaj były mrożone, lepiej takie większe niż koktajlowe), paluszki surimi, wędzony łosoś, jajko na twardo, ikra, sok z cytryny, koperek, majonez
*wytrawne lub półwytrawne białe wino, masło, szalotki, niewielki, zgnieciony ząbek czosnku
*sałata lodowa i rzymska, majonez, wasabi
*cannelloni
*oliwa, plaster cytryny
*biały chleb
Króciutko gotujemy krewetki w osolonej wodzie z oliwą i plastrem cytryny, można dodać do gotowania płatki chilli. Krewetki wrzucamy na wrzącą wodę i po ponownym zawrzeniu gotujemy 1,5min (koktajlowe) lub 3-4 min większe. Potem dla smaku można je 30 sek. przesmażyć na maśle.
Na małej patelence szklimy na maśle szalotkę ze zgniecionym ząbkiem czosnku, zalewamy białym winem. Redukujemy wino, aż prawie całe zniknie. Zestawiamy z ognia.
Gotujemy al dente cannelloni w osolonej wodzie z oliwą. Mieszamy posiekaną sałatę rzymską i lodową z sosem (wymieszany majonez, proszek wasabi, troszkę soli) i nadziewamy tym ostudzone cannelloni.
Ustawimy kolumnadę z nadzianego sałatą cannelloni na talerzu (będzie fajnie wyglądało jak cannelloni poucinamy na różną wysokość). Układamy na dużym talerzu ikrę na liściu sałaty, porwane w paski surimi, porwane kawałki wędzonego łososia posypanego koperkiem, jajko na twardo posypane solą i pieprzem, gotowane krewetki oraz pasmo z szalotki. Krewetki skrapiamy sokiem z cytryny. Do tego kleks majonezu i grzanki z białego chleba albo dobry, świeży biały chleb.
Wizualnie wyszedł z tego taki raczej śmietnik na talerzu, niż danie wyglądające jak małe dzieło sztuki, ale jest za to pysznie :)
Jeśli nie macie ochoty na to całe morskie towarzystwo można zrobić wersję wegetariańską i na talerzu poukładać jakieś fajne sery. Można też zrobić samo cannelloni z sałatą i jajkiem na twardo albo sadzonym. Nawet ja nie spodziewałam się, że zimny makaron z sałatą, majonezem i (KONIECZNIE MUSI BYĆ) wasabi będzie tak smaczny.
Orientacyjne proporcje na jedną porcję. 3 cannelloni, 10-15 dag krewetek, 1-2 surimi, plaster łososia, pół jajka, nieczubata łyżka stołowa ikry, jedna szalotka, 100 ml wina, pajda chleba, tyle sałaty ile zmieści się w makaronie
Subskrybuj:
Posty (Atom)