.

.

środa, 28 grudnia 2011

Duszona modra kapusta

Miałam taki plan, że przed świętami na blogu pojawi się kilka przepisów na świąteczne przysmaki. Niestety się nie pojawiło, bo jestem człowiekiem pracującym w centrum handlowym. W pracy musiałam zmierzyć się z przedświątecznym szałem zakupowym (oj, łatwo nie było : ) no i nie miałam czasu na blogowanie. Ale teraz mam czas i pojawi się kilka bożonarodzeniowych przepisów. Może przydadzą się na przyszłe święta.

Duszona czerwona kapustka to jedna z tych kilku potraw, która na stale zagościła w mojej kuchni (od święta i w dni powszednie także). Tradycyjny smak kuchni polskiej, który pasuje do pieczonych mięs i drobiu albo wołowego gulaszu na czerwonym winie, albo po prostu do pajdy świeżego chleba z masłem. Smacznie się dogada także ze schabowymi (przepis na schabowe ). Zastanawiam się czemu nazywana jest modrą. Przecież modry to intensywny niebieski, a kapusta jest czerwono-fioletowa (fachowo taki kolor to się chyba nazywa purpurowym). 

   
Potrzeba:
*grubo poszatkowana czerwona kapusta
*grubo pokrojona cebula
*rodzynki (ew. i/lub pokrojone suszone śliwki)
*masło
*sól, pieprz, ocet z czerwonego wina, brązowy cukier, mielony cynamon, mielone goździki, trochę chilli
*opcjonalnie sok i starta skórka z pomarańczy (jeśli nie dajemy śliwek)

W garnku z grubym dnem rozgrzewamy masło i szklimy cebulę, potem dodajemy część kapusty i przesmażamy. Dorzucamy resztę kapusty i mieszamy. Dolewamy trochę wody (powinna przykryć dno garnka, ma to zapobiec przypaleniu zanim kapusta puści sok), dodajemy rodzynki i przyprawy, mieszamy. Dusimy na niewielkim ogniu, czasem mieszając, pod przykryciem do miękkości (ok.40-50min). Po ok. 30 min gotowania próbujemy i ewentualnie doprawiamy (ja zwykle na tym etapie dolewam jeszcze octu, daję odrobinę chilli, oraz więcej soli).
Sok i skórkę z pomarańczy dodajemy pod koniec, po około 30 min gotowania. Te pomarańcze to pomysł podpatrzony u teściowej, smakowicie podkręcają smak : ) Jeśli robimy wariant ze śliwkami, to już nie dajemy pomarańczy, to dwa zbyt mocne smaki na jedną duszoną kapustę.

Smacznego.

Proporcje, jak zawsze orientacyjnie, lepiej przypraw dać za mało, potem popróbować i doprawić podczas gotowania. 2kg kapusty, dwie spore cebule, 4 łyżki octu, łyżka cukru, niepełna łyżka soli, niepełna łyżeczka pieprzu, pół łyżeczki mielonych goździków (albo ok. 5-6 całych, ja nie lubię całych, bo zwykle je potem rozgryzam : ), płaska łyżeczka mielonego cynamonu, dwie spore garście rodzynek (lub śliwek, lub pół na pół  obu), chilli to już wedle smaku (ja daję tak z pół łyżeczki), sok z dwóch pomarańczy i ze dwie łyżeczki startej skórki (tu ostrożnie, lepiej dać mniej, niż mieć zbyt pomarańczową kapustę). Z 2 kg wychodzi spory gar kapusty, taki świąteczny. Spokojnie można składniki zmniejszyć o połowę.

sobota, 24 grudnia 2011

Wpis gwiazdkowy

Wszelakiego najlepisiejszego świątecznego wszystkim,
Mikołaja  hojnego, śniegu bielutkiego,
choinki pięknej i wiele radości,
żeby karp smaczny był i miał mało ości,
a poza tym zdrowia, szczęścia i pomyślności

życzą królik Ziomek, ja i Ukochany

a świątecznym karpiom życzę szybkiej i jak najmniej bolesnej śmierci, bez całych godzin pływania w stanie poobijanym i poranionym w plastikowych skrzynkach, w których jest o wiele więcej karpiowych ciał niż wody i żeby każdy z tradycyjnych ciosów w karpiową głowę był skuteczny, żeby nie trzeba było długo dogorywać w owiniętej wokół ciała foliowej reklamówce... pomyślcie proszę o tym, wy wszyscy...


A na fotce: moje śmieszne, puchate szczęście tuż przed gwiazdką dwa lata temu. Miał wtedy potwór puchaty niecałe pół roku i był maleńkim, niezdarnym jeszcze i nieśmiałym dzieciaczkiem, a nie takim pewnym siebie, dorosłym, króliczym facetem-łobuzem : )  Ależ ten czas leci...

I żeby mi tu nikomu do głowy nie przyszło kupować żywej istoty komuś na prezent! Boże broń! NIGDY! 

Wesołych Świąt : )

niedziela, 18 grudnia 2011

Sajgonki

W poprzednim wpisie było, że sajgonki będą "jutro", ale coś mi czasu zbrakło i są dopiero teraz. No ale lepiej późno niż wcale, nie? Sajgonki to niezłe pole do popisu dla wyobraźni, bo nadzień jest do wyboru bez liku. Pierwsze sajgonki na blogu to akurat będzie klasyka. Są naprawdę pyszne, były na obiad trzy dni pod rząd i nikt nie narzekał tylko zajadał : )

Potrzeba:
*mielona wieprzowina
*marchew, biała część pora, cebula, czosnek, seler, dymka, natka
*curry, przyprawa 5 smaków, sól, pieprz, mielona czerwona papryka (słodka i troszkę ostrej), sos sojowy, mielony cynamon, mielone goździki
*ugotowany japoński makaron udon (ma wyraźny smak i bardzo mi pasował w sajgonkach, ale oczywiście zwykle jest w środku makaron sojowy)

Mięso mieszamy z przyprawami i zgniecionymi ząbkami czosnku. Na patelni szklimy na maśle cebulkę, potem dodajemy por i drobno pokrojony seler, przesmażamy. Dodajemy olej, podgrzewamy, wrzucamy mięso. Smażymy mieszając, aż nadzienie się ugotuje. Jeśli potrzeba dosalamy albo dodajemy więcej pieprzu. Po zgaszeniu ognia dodajemy marchewkę pokrojoną w cienkie słupki, dymkę i sporo natki, pasowałaby też drobno pokrojona sałata lodowa albo rzymska, ale nie miałam niestety.
Do talerza nalewamy ciepłej wody do namaczania papieru ryżowego. Wkładamy płatek papieru, jak zmięknie kładziemy na deskę, wkładamy następny do wody i ten następny mięknie w czasie, kiedy zawijamy sajgonkę. 




Papier ryżowy można zjeść od razu po namoczeniu, nie trzeba przerabiać go termicznie. Pierwszego dnia, kiedy sajgonki nadziane były jeszcze gorącym farszem zostały zjedzone od razu bez smażenia. W tej wersji smakowały mi najbardziej. Dnia drugiego posmarowałam je oliwą i upiekłam. Nie polecam opiekania sajgonek w piekarniku : ) Dnia trzeciego zostały tradycyjnie usmażone na dużej ilości oleju i pożarte po odsączeniu na papierowym ręczniku. Ta wersja najbardziej smakowała ukochanemu.

Jeśli chodzi o proporcje składników, to gotuję na oko i z opisem ilości zawsze mam spory problem. W tych sajgonkach było ok 0,5 kg mięsa (na dwie osoby to dużo strasznie wyszło tego farszu i dlatego jedliśmy sajgonki przez trzy dni). Średnia marchew, ćwiartka selera, ok. 10cm pora, duża cebula, 4 duże ząbki czosnku. Niepełna łyżka curry, łyżka z górką 5 smaków, pół łyżki papryki słodkiej, po pół łyżeczki ostrej papryki i cynamonu, spora szczypta mielonych goździków. Dwie łyżki sosu sojowego. To ilości orientacyjne, przyprawy dodajecie według własnego smaku. Farsz leżał w lodówce goły, zawijany w papier ryżowy był zaraz przed przygotowaniem. Nie wiem czy takie już pozwijane przetrwałyby smaczne tyle czasu.

czwartek, 15 grudnia 2011

Schabowe, czyli pochwała klasyki, która zabiła kuchnię staropolską

Na blogu już wspominałam o moim uwielbieniu dla kuchni arabskiej z marokańską na czele (tu). Na moim kulinarnym podium zajmuje ona pierwsze miejsce. Wspaniała arabska kuchnia nie ma jednak swojego pierwszego miejsca na wyłączność, dzieli je bowiem z kuchnią... polską.
Ten wpis będzie o schabowym kotlecie, a jak wiadomo dobry schabowy nie jest zły, szczególnie w towarzystwie ziemniaczków i duszonej młodej kapustki albo surówki z młodej kapustki albo duszonej kapusty czerwonej, albo prostej sałaty z winegretem. Po najdalszych kulinarnych wojażach nachodzi mnie czasem ochota na schabowego. I robię go sobie, i z wielkim smakiem zjadam, mimo że tradycyjny schabowy kotlet jest w dużej mierze winien śmierci prawdziwej polskiej kuchni. Ale zanim podam argumenty tego oskarżenia będzie przepis. Przepis prosty i bardzo szybki, szczególnie jak użyjemy schabu już pokrojonego na kotlety.

Potrzeba:
*schab bez kości (kotletów z kością nie lubię, ale jak ktoś bardzo chce to oczywiście może być z kością) 
*tarta bułka i jajko
*sól i pieprz
*reszta obiadu, czyli ziemniaczki i sałatka albo kapustka

Schab kroimy w plastry grube na 1cm i lekko rozbijamy (ale nie mocno, powinny mieć ostatecznie trochę więcej niż 5mm grubości). Schabowy nie musi mieć średnicy talerza, o wiele smaczniejszy będzie mniejszy i grubszy. Przyznam się, że jeśli są ładne, to często kupuję w supermarkecie już pokrojone schabowe na tacce. Są maszynowo krojone i mają 7-8mm grubości i tych prawie wcale nie rozbijam.
Kotlety solimy i pieprzymy z każdej strony, maczamy w jajku, a potem w tartej bułce (jak ktoś lubi dużo panierki, to można ponownie zamoczyć w jajku, a potem w bułce). Najlepiej wychodzą na patelni ze stali nierdzewnej i najzwyklejszym oleju rzepakowym do smażenia (ale i na teflonowej patelni też będą dobre). Tłuszcz musi być gorący, ale nie można smażyć na zbyt ostrym ogniu, bo się spalą z wierzchu i nie dopieką w środku. Żeby były soczyste w środku i chrupiące z zewnątrz smażymy je bez przykrycia (!) po ok. 5 min z każdej strony (można troszkę dłużej lub krócej w zależności od grubości kotletów, jak nie jesteśmy pewni stopnia usmażenia, to zawsze można zdjąć jeden z patelni, przekroić i zobaczyć jak wygląda w środku).
Nie dodaję do schabowych żadnych przypraw poza solą i pieprzem, bo w najprostszej postaci lubię je najbardziej.


Na fotce schaboszczaki w towarzystwie puree ziemniakowego i sałaty z pomidorem, rzodkiewkami, cebulką, z sosem z octu balsamicznego i oleju lnianego. Przepis na puree tu.
Pyszności.

A teraz dygresja dla wytrwałych : ) Zachwycają się teraz kulinarnie oświeceni Polacy kuchniami egzotycznymi, słodko kwaśnymi smakami, połączeniem mięs i owoców, aromatycznymi przyprawami w wytrawnych daniach. Smutne jest to, że prawdziwa kuchnia polska jest w Polsce czymś dość egzotycznym... przecież kuchnia staropolska (no... w każdym razie tych bogatszych z naszych przodków), to kuchnia bardzo aromatyczna i bogata. Mięsa często przygotowywane były z owocami, gruszkami, jabłkami, śliwkami, a także porzeczkami, agrestem, wiśniami. Nie mówiąc już o jarzębinie czy borówkach. Przyprawy korzenne też były często stosowane. Nawet imć Mikołaj Rej radził gospodyniom , żeby do czerwonych buraków dodawały goździków, bo to dobrze wpływa na ich smak. Oczywiście to była porada, dla tych gospodyń, które było stać na goździki do buraków, bo te biedniejsze to nawet na sól nie miały.
Skrobiowej części obiadu wcale nie muszą stanowić ziemniaki, mamy w naszym polskim repertuarze całą paletę kasz rozmaitych albo roślin strączkowych, choćby mojej ukochanej soczewicy.
Niestety gulasze i pieczyste z dodatkiem słodkiego miodu, owoców i bakalii oraz korzennych przypraw, karpie w szarym, piernikowym sosie i inne polskie wspaniałości zabiła kuchnia PRLowska, której sztandarowym produktem jest nieszczęsny (choć pyszny ;) schabowy. Wystarczyło "tylko" 60 lat naszej najnowszej historii z bryzolem z pieczarkami w roli głównej i obywatele zapomnieli zupełnie kilka wieków kulinarnej tradycji. Teraz kuchnia polska jest ściśle kojarzona z kuchnią PRLu, a ogromna część społeczeństwa (o zgrozo!) tą właśnie wersję kuchni polskiej uważa za jedyną słuszną. Może nie jest to kuchnia niesmaczne, ale jakże szara i wyjałowiona w porównaniu ze szlachecką kuchnią staropolską. Ech...

Kuchnia staropolska też na pewno pojawi się na blogu, jak tylko dorobię się jakiś fotek z jej udziałem.
A jutro będzie wpis bardzo azjatycki dla odmiany : )

środa, 7 grudnia 2011

Figa bez maku

Trafiłam w supermarkecie świeże figi. Nie pierwszy raz je widziałam, ale pierwszy raz miały taką cenę, że postanowiłam kupić kilka i spróbować. Trzeba było trochę poprzebierać, ale sztuka kosztowała 1,80 zł.
Pierwszą spróbowałam na surowo.


Wygląda super, ale smakowo jest po prostu słodkawa, trochę trawiasta i dość mdła. Strasznie lubię suszone figi i zaskoczyła mnie bardzo nijakość smaku figi świeżej.
Takie było pierwsze wrażenie po zjedzeniu owocu w czystej postaci. Jednak potem świeże figi okazały się wspaniałym materiałem do dalszej obróbki.

Ta połówka ze zdjęcia skończyła na kanapce ze świeżym chlebem, szynką szwarcwaldzką i cieniutkim  plastrem, dobrego ostrego sera (tu akurat wystąpił irlandzki cheddar, ale pasować też będzie, np. kozi ser i świeże zioła). Było pysznie.

Smakowitą kompozycję tworzą też świeże figi w sałatce w towarzystwie sałaty rzymskiej (ewentualnie lodowej), rukoli, sera pleśniowego typu lazur, orzechów włoskich i dressingu w postaci gruszkowego octu balsamicznego i oleju z orzechów włoskich (w wersji bardziej wypasionej może być też posiekana świeża bazylia oraz podsmażony bekon albo porwana na małe strzępki szynka szwarcwaldzka).

Z pozostałych czterech fig powstał bardzo fajny deser. Bardzo prosty do zrobienia, naprawdę polecam. Niestety fotka gotowego deseru całkowicie się nie udała, więc dostaniecie tylko zdjęcie składników : )


Obieramy kasztany ze skorupek, kroimy na plasterki, układamy na dnie foremek (takie kasztany na słodko są pyszne i aromatyczne, ale jak nie mamy, to spokojnie możemy zastąpić je orzechami włoskimi). Figi kroimy na ćwiartki, kładziemy na kasztanach. Przykrywamy warstwą cienkich plasterków dobrego jabłka, np. papierówki, antonówki albo szarej renety. Zalewamy całość czerwonym winem wymieszanym z miodem i zapiekamy w piekarniku w 180 stopniach. Pieczemy, ok. 20-25 min.
Mniam :)
Orientacyjne proporcje (na 1 klasyczną foremkę do sufletów): 3-4 kasztany albo włoskie orzechy, dwie figi, pół jabłka, ok. 100 ml czerwonego wina wymieszanego z łyżką miodu (oczywiście im bardziej wytrawne wino mamy tym więcej miodu).

Mimo początkowego rozczarowania świeże figi okazały się bardzo smakowitym owocem. Szkoda, że tylko raz spotkałam je w takiej cenie, że spokojnie mogłam sobie na nie pozwolić, a nie po 6-10 zł za sztukę.
Ciekawa jestem jak smakują figi w miejscu rodzinnym, takie dojrzałe na drzewie. Spotkałam kiedyś w swoim życiu dojrzałe w słońcu pomarańcze prosto z drzewa. Były wspaniałe. Te dostępne u nas w sklepach też są często pyszne, ale to tylko namiastka takich dojrzałych pomarańczy prosto z drzewa. Mam nadzieję, że kiedyś osobiście będę mogła sprawdzić jak smakują dojrzałe na miejscu figi.

wtorek, 29 listopada 2011

Dyniowy tażine

W poprzednim poście było jak zrobić kiszoną cytrynę ( tu), a teraz danie inspirowane kuchnią marokańską z jej udziałem. Taka europejska wariacja na temat klasycznego tażine (ale o takim prawdziwym tażine na pewno jeszcze będzie, jak tylko znajdę gdzieś żeliwną nakładkę na palnik, która pozwoli gotować w glinianym naczyniu na kuchence gazowej). Znów kombinowanie na temat zadany w konkursie na blogu Akademia kulinarna.  Tym razem na hasło dynia. To chyba było najtrudniejsze zadanie wymyślić coś swojego na tak klasyczny temat. Dyniowy tażine wyszedł naprawdę pyszny, bardzo polecam. Z drobną tylko uwagą, że to danie nie do odgrzewania niestety. Zwykle tażine to długo duszone danie, któremu odgrzewanie na dzień następny nie szkodzi zupełnie. W przypadku tego z dyni, jest inaczej, bo warzywo to mocno papkowacieje i całość na następny dzień nie jest już taka smaczna. Podane ilości są na dwie głodne osoby. Na fotce porcja nie wygląda może imponująco, ale to dlatego, że leży na ogromnym talerzu.

Potrzeba:
*kilogramowy kawałek dyni pokrojonej w ok. 1 cm kostkę
*pół zielonej papryki pokrojonej w cienkie paski
*5 cm kawałek białej części pora w plasterkach
*mała czerwona cebula w plasterkach
*dwa ząbki czosnku drobno posiekane
*posiekana dymka
*łyżka miodu, sok z połowy limonki lub cytryny
*ćwiartka bardzo drobno pokrojonej kiszonej cytryny (opcjonalnie oczywiście, ale naprawdę warto)
*pół garści rodzynek i czubata łyżka płatków migdałowych
*kumin, cynamon, mielone goździki, pieprz, sól, pieprz turecki (pieprz turecki, to ostra papryka uwędzona, a potem ususzona i rozdrobniona na płatki, ma bardzo fajny aromat, ale można go zastąpić zwykłym chilli)
*do podania jogurt naturalny wymieszany z solą, pieprzem i posiekaną świeżą miętą
*masło i oliwa z oliwek (nie extra virgin tylko taka do smażenia)


W garnku lub na patelni z grubym dnem na maśle z oliwą podsmażamy dynię. Dodajemy przyprawy (na początek niecałą łyżeczkę kuminu, łyżeczkę cynamonu i pół łyżeczki mielonych goździków oraz sól i pieprz, porządną szczyptę pieprzu tureckiego, ilości oczywiście orientacyjne, bo zależą od naszego smaku). Podsmażamy chwilę. Dorzucamy cebulę z papryką, przesmażamy do lekkiego zeszklenia cebuli. Dodajemy czosnek i por, przesmażamy. Dolewamy szklankę wody rozmieszanej z miodem i sokiem z limonki, jeśli będzie potrzeba to później można jeszcze dolać trochę wody podczas duszenia. Dorzucamy rodzynki, migdały i kiszoną cytrynę. Dusimy, aż dynia będzie miękka, ale nie rozgotowana. W tym czasie trzeba spróbować i ewentualnie dodać więcej przypraw, danie powinno być bardzo aromatyczne, jak to w arabskiej kuchni, no ale nie może smakować samymi przyprawami. Pod sam koniec duszenia dodajemy dymkę i mieszamy.
Do podania w oddzielnej miseczce mieszamy jogurt z solą, pieprzem i świeżymi, posiekanymi listkami mięty, bardzo do takiego dyniowego tażine pasuje.

Reszta obiadu według uznania. Taka dynia jest aromatyczna, smakowita i pożywna, więc spokojnie może obejść się bez mięsa.

Na fotce jest pieczona gicz cielęca. Cielęcą gicz nacieramy solą i czerwoną shoarmą, zostawiamy w lodówce na kilka godzin, a potem pieczemy do miękkości. Nie zwróciłam uwagi na czas, wyłączyłam jak była przyrumieniona i widelec miękko wchodził w mięsko.



Pasować będzie też upieczony czy usmażony kurczak lub indyk. W bardziej wypasionej wersji mogą być jagnięce kotlety.

Częścią skrobiową może być ryż lub chlebki pita. To na fotce to niby arabskie naleśniki (mąka, woda, sól, pieprz, ziarna czarnuszki, wszystko wymieszane do konsystencji gęstego ciasta naleśnikowego, placuszki zostały upieczone na suchej patelni).

Smacznego

środa, 23 listopada 2011

Kiszona cytryna

Jej, ale czaderski wynalazek taka cytryna. Bardzo intensywny w smaku, niesamowicie aromatyczny. Kolejny dowód na genialność kuchni marokańskiej, jednej z moich ulubionych. Poza samymi cytrynami otrzymujemy "produkt uboczny" w postaci wspaniale pachnącej, cytrynowej oliwy.
O kiszonej cytrynie słyszałam od czasu do czasu, w jakimś piśmie typu Kuchnia, na Kuchnia TV, itp. Wzmianka o niej pojawiła się też na blogu Akademia Kulinarna . W odpowiedzi na moje pytanie w komentarzach, na facebooku pokazał się przepis. Nastawiłam takie cytryny jakoś na początku października i wczoraj pierwszy raz wyciągnęłam ze słoika. Dziwi mnie tylko ta nazwa "kiszona". Tak naprawdę to ona jest marynowana w oliwie, ale z procesem kiszenia to nie ma nic wspólnego. Jak zwał, tak zwał, taki sposób na cytrynę jest pyszny. I w dodatku robi się je bardzo prosto z minimalnym nakładem pracy.

Potrzeba:
*cytryny,
*gruboziarnista sól morska,
*oliwa z oliwek (u mnie taka z oliwek i wytłoczyn, a nie extra virgin)

 

Powyższa fotka miała być do posta o drobnych przyjemnościach, np. dobrej kawie z kostką czekolady. Taki post jakoś nigdy nie powstał, ale na drugim planie zdjęcia są świeżo nastawione cytryny.
Cytryny porządnie myjemy, sparzamy, kroimy na ćwiartki, ale nie przecinając do końca. W rozcięcia sypiemy gruboziarnistą morską sól, sporo (i tu akurat jest ważne, żeby to była taka sól, a nie zwykła, mielona, kamienna). Układamy w słoiku, zalewamy oliwą, żeby przykryła cytryny. I to tyle. Odstawiamy i czekamy około miesiąca.
Na fotce w słoiku pływa też gałązka tymianku, ale w ogóle go nie czuć, cytryny tak go zdominowały, że spokojnie można go sobie darować.


Po miesiącu cytryny nie zmieniają się bardzo z wyglądu, wizualnie robią się tylko takie trochę namoknięte. Środek staje się paćkowaty, skórka mięknie. Pachną bardziej cytrynowo nawet niż świeże cytryny, całość jest bardzo cytrynowa, trochę kwaśna, trochę gorzka i dość słona, niesamowicie aromatyczna. Samych raczej nie da się zjeść, mają zbyt intensywny smak, żeby być dobre w czystej postaci. Jako przyprawa są jednak wspaniałe. Na razie zostały użyte do dyniowego tażine, który pojawi się na blogu na pewno. Będą też świetne do sosów, do których pasuje cytryna, do majonezu, z którym będę jeść szparagi jak zacznie się na nie sezon, do ryb, niektórych zup. Oliwę użyję do sałatek albo smażenia łososia, albo krótkiego smażenia świeżej wołowiny. Nie zalewałam cytryn oliwą extra vergine, aromat owoców jest tak mocny, że i tak przytłumiłby delikatność takiej oliwy, a poza tym zależało mi na tym, żeby można było na tej oliwie smażyć. Ciekawa jestem jak na takim tłuszczu wyjdą jajka sadzone. Jak przetestuję to wam napiszę.
Bardzo polecam zrobienie kiszonej cytryny, bo nie bardzo potrafię oddać opisem bogatość jej smaku i aromatu, a jak zrobicie to sami będziecie się mogli przekonać : )

wtorek, 22 listopada 2011

Rower, czyli radości i smutki królika c.d.

Miałam dziś dzień bardzo intensywny kulinarnie i smakowo.  Postów z dzisiejszego gotowania będzie ze dwa albo i trzy nawet. W ogóle stos fotek i przepisów do opisania rośnie nieubłaganie, ale czasu trochę brak. Teraz chwilę czasu mam, ale nie będzie o gotowaniu, tylko o temacie dla mnie ważniejszym.
Ziomek wczoraj zakończył tydzień z zastrzykami z antybiotykiem i kroplami do oczu i nosa. Na razie oko wygląda dobrze, jakby to był całkiem zdrowy królik. Niestety moje plany, że Ziomek ma dożyć swoich 10 urodzin stały się raczej nierealne, ale na razie jeszcze nie umiera. Plan na chwilę obecną jest taki, że zobaczymy na jak długo pomoże kuracja antybiotykowa. Jeśli na długo, np. na rok, to fajnie, kiedy oko znów zacznie ropieć dopiero po długim czasie, to po prostu znów dostanie serię antybiotyków w zastrzykach. Jeśli oko zaropieje już niedługo, czyli jeśli ropień w korzeniach zębów szybko urośnie, to będziemy rwać zęby. Operacja o tyle niefajna, że króliki mają rozbudowane i kruche korzenie zębowe, więc nie jest łatwo wyrwać ząb w całości. Poza tym te zęby z dołu co zostaną bez pary cały czas rosną i nie mają o co się ścierać, więc co jakiś czas trzeba będzie jeździć na zabieg przycinania zębów albo usunąć i te z dołu. A poza tym ropnia i tak nie da się wyleczyć całkiem do końca, kiedyś i tak znów się pojawi.
A teraz radości, czyli rower.


Tak, rower właśnie. Na zdjęciu królik odpoczywa po uważnych oględzinach mojego rumaka. Ziom to zwierz strasznie ciekawski i wszystko co przyjdzie z dworu jest uważnie obwąchiwane i oznaczane jako należące do terytorium królika. Na szczęście to królik dobrze wychowany i nie znaczy terenu obsikując, tylko ocierając się brodą o wszystko. Buty, które przyszły z dworu i właśnie zdjęte z nóg stoją sobie w przedpokoju, to coś co królika bardzo fascynuje. Trzeba je dokładnie obwąchać i oznaczyć. Ale najciekawszy ze wszystkiego jest rower. Kiedy wracam z pracy zwykle stawiam bicykla na chwilę w przedpokoju, a potem dopiero męczę się z zaparkowaniem go w graciarni. Taki rower co właśnie przybył z dworu to coś, co potrafi przykuć uwagę Ziomka na bite 15-20 min., a to naprawdę jest dużo jak na takiego małego, śmiesznego zwierzaczka. Trzeba przecież cały uważnie obwąchać i obródkować każą szprychę, każdą śrubkę i każdą wystającą część, a to trochę czasu zajmuje. 


Tu akurat mój rower w trakcie prac konserwacyjnych. Ziomek intensywnie w nich uczestniczył. W końcu miał okazję obwąchać rower od górnej strony, z którą zwykle się nie spotyka. Same części i klucze też koniecznie trzeba było wszystkie obwąchać i się o nie poocierać. Doprowadziło to do lekkiej irytacji brata, przeprowadzającego prace konserwacyjne, bo puchata mordka wtryniała wszędzie nos i ciągle plątała się pod nogami.
Ech, a spróbujcie posprzątać mając takiego ciekawskiego, puchatego potwora. Szczotka, zmiotka i szufelka to fascynujące i  podejrzane kreatury, które trzeba uważnie pilnować. Zamiatając ma się cały czas zwierza w szufelce, bo przecież musi sprawdzić czy pani przypadkiem nie próbuje wyrzucić czegoś smacznego albo przydatnego. Nawet odkurzacz powoli przestaje być przerażający, a strach z wolna ustępuje miejsca ciekawości. Kiedyś Ziom bał się tego sprzętu jak tylko go zobaczył. Teraz ucieka, ale nie panicznie, raczej tak po prostu na wszelki wypadek i to dopiero jak włączony odkurzacz zaczyna się do niego bezpośrednio zbliżać. Niedługo w ogóle przestanie mieć do odkurzacza nawet odrobinę szacunku.
Ogromna ciekawość to obok ogólnej puchatości jedna z tych kochanych cech królika. Kiedy otwieram szafkę czy szafę, to od razu musi się tam władować i wszystko zbadać. Kiedyś wyciągnęłam ciucha z szafy, zamknęłam szafę, a jakieś pół godziny później szukam zwierza i nigdzie go nie ma. Szukam, szukam i ... tak, zgadliście, znalazł się zamknięty w szafie :) Innym razem zagubił się w regale z zastawą stołową. Niesamowite, że w mieszkaniu, w którym mieszka od roku nadal znajduje tyle fascynujących i ciekawych miejsc. Ciągle patroluje wszystkie kąty czy przypadkiem nie znajdzie gdzieś bezczelnych śladów obecności jakiegoś innego królika albo może czegoś smacznego, albo czegoś nowego.



piątek, 18 listopada 2011

Szpinak z ziemniakami

Dzisiejszy wpis mógł być albo o szpinaku, albo o kapuśniaku. Kapuśniak uwielbiam i ja i Ukochany, w dodatku to taka sympatyczna zupa, która mi zawsze wychodzi pyszna. Ale kapuśniak nie ma jeszcze zdjęcia, a szpinak ma, więc lenistwo zadecydowało : ) Jak będzie mi się chciało pstrykać fotki, to kapuśniak będzie opisany całkiem niedługo, a jak zostanie zjedzony zanim go sfotografuję, to będzie kiedyś później.
Dziś mój pomysł na kolejne, szpinakowe tym razem, zadanie z konkursu  Akademii kulinarnej.
Wiecie, że to moje pierwsze zetknięcie ze szpinakiem na surowo? Aż dziwne, że od tylu lat nie wiedziałam co tracę, bo szpinak do tej pory zawsze gotowany jednak był. Od teraz będzie u mnie gościł i przerobiony termicznie, i na surowo.

Potrzeba:
*świeży szpinak
*twarda gruszka
*olej z orzechów włoskich
*zagęszczony ocet balsamiczny truskawkowy (można toto kupić w carefurze czy innych takich dużych sklepiszczach)
*posiekane orzechy włoskie albo płatki migdałów
*pokrojony w cienkie plasterki ziemniak
*pół ząbka zgniecionego czosnku
*żółta pasta curry
*olej z czerwonej palmy (albo rzepakowy) do smażenia



Szpinak kroimy na cienkie paseczki, mieszamy z olejem z włoskich orzechów (nie za dużo) i orzechami (ale nie za dużo ich, żeby razem z orzechowym olejejm nie zdominowały smaku). Gruszkę kroimy w słupki. Na talerzu układamy szpinak z gruszką. Na patelni rozgrzewamy olej (z czerwonej palmy da ziemniaczkom fajny kolor, ale może być też zwykły olej do smażenia), do rozgrzanego oleju dodajemy żółtą pastę curry, szybko mieszamy, wrzucamy plasterki ziemniaka i smażymy na złoto i chrupko (pod koniec dodajemy czosnek, dodajemy go później, bo powinien się usmażyć, ale nie spalić). Ziemniaka odsączamy na papierowym ręczniku i układamy obok szpinaku, polewamy sałatkę polewą z octu balsamicznego truskawkowego. Podajemy od razu.

Zadaniem konkursowym była przystawka i duet orzechowo-gruszkowego szpinaku z ziemniakami curry jest naprawdę zgrany i pyszny. Oczywiście ilość ziemniaków można zwiększyć i potraktować danko jako danie obiadowe. Można taką sałatkę zrobić też jako surówkę do normalnego obiadu. Będzie pasować do wieprzowiny czy drobiu (szczególnie dobrze do pieczonego kurczaka), do ryb, a także do kotletów sojowych, ogólnie do wszystkiego do czego pasuje w smaku orzechowatość. Obok cannelloni z sałatą ( tu ) druga rzecz, która po tym konkursie na stałe wzbogaci moje domowe menu.

A liść z dekoracji z wielkim smakiem zjadł Ziomek.

wtorek, 15 listopada 2011

Królicze radości i smutki

Najpierw o radościach. Pierwszą niech będzie seler.

Mały śmieszny Ziomek dostał dwa takie piękne selery z nacią w prezencie z ogródka teściowej i ze smakiem prezent docenił.


Nie wiem jak inne uszaki, ale Ziomek jest koneserem kulinarnym. Wszystko co mu się podetknie pod pyszczek musi najpierw obwąchać i posmakować. Kiedy pierwszy sceptyczny gryz zasmakuje, wtedy bierze kąsek i biegnie w jakiś spokojny kąt żeby zjeść. Jabłka lubi tylko te najlepsze, całkiem kwaśne czy takie kaszkowate i bez smaku są odrzucane z pogardą. Ach, i tradycyjne marchewki... według gustu kulinarnego Ziomka marchewki są daleko w tyle za selerem, korzeniem pietruszki albo rozmarynem czy bazylią. Zresztą puchaty potwór lubi też ekstremalne smaki. Kiedyś spotkał na podłodze w kuchni pestki z papryczki chilli. Stwierdził, że nasionka papryczek, ta najostrzejsza część chilli, są pyszne. Na wszelki wypadek, bo nie wiem czy to dla królików zdrowe odseparowuję go od pestek chilli, ale doświadczalnie jest potwierdzone, że zwierz je o dziwo uwielbia.
Innym przysmakiem Ziomka są badyle.

Najlepsze są z jabłoni, gruszy, porzeczek i niektórych wierzb. Jako człowiek nigdy tego nie zrozumiem, ale zwierz korę i gałązki uwielbia, i naprawdę czuje różnice smakowe. Jedne badyle mogą leżeć latami i są olane, a inne znikają w kilka dni. Gałęzie mają też istotną rolę dla mnie i wyglądu mieszkania. Jak nie ma smacznych badyli do gryzienia, to zagrożone są meble. Na szczęście póki są smaczne badyle, to nie opłaca się zwierzowi dobierać do mebli.
Poza badylami smakowite są różne zielska z łąki, trawsko, babki, mlecze, koniczyny, krwawniki, pięciorniki, stokrotki...
Jednak nawet królik wie, że nie samymi rarytasami się żyje. Garść siana świeżo wyciągniętego z torebki to jest coś. Ziom to zwierz rozsądny i wie, że prawdziwy królik żywi się głównie siankiem. Ja tego nie jestem w stanie wyczuć swoimi ludzkimi ograniczonymi zmysłami, ale dla Ziomka każde źdźbło jest inne, każde trzeba obwąchać, a potem niektóre warte są zjedzenia, a inne tylko obsikania. Chyba, że jest to sianko z łąki od  koleżanki Iwonki, to sianko jest ze smakiem zjadane prawie do ostatniego źdźbła. Kicak ma też szacunek do zwykłej strawy powszedniej jaką jest podstawowy granulat.


Jak powszechnie wiadomo po posiłku najlepsza jest sjesta na dobre i spokojne trawienie.


Na sam koniec opowieści o kulinarnych gustach Ziomka czas na smutek. Jak ktoś się bliżej przyjrzy to na fotce z selerem widać, że sierść wokół oczka jest mokra trochę. Teraz nie tylko łzy lecą z oka, jest też ropa. W szczęce zagnieździły się jakieś badziewne bakterie i tworzą badziewny ropień. Jest to paskudztwo nieuleczalne, ale może na jakiś czas czas da się to załagodzić. Będzie walka, zastrzyki, antybiotyki, kto wie może operacja... Jest też realna opcja, że jedynym słusznym wyjściem będzie zastrzyk na wieczność usypiający. Na samą myśl, że puchatego potwora może zaraz zbraknąć zaczynam płakać. I tak ryczę w sumie przez cały dzisiejszy dzień. Dziś byliśmy na sggw w klinice małych zwierząt, zdjęcia rtg (fotki tu) robiliśmy, po weterynarzach jeździliśmy. Zupełnie nie wyobrażam sobie braku tej puchatej mordki, co wskakuje na łóżko o 5 czy 6 rano, żeby wylizywaniem twarzy obudzić mnie w celu wygłaskania, bo się przez noc stęsknił. Albo braku bawienia się w berka po dywanie, łobuzowania, kradzenia sałaty ze stołu ze śniadaniowych kanapek, oberków na środku pokoju, wylegiwania się po pokojach w dziwnych pozycjach sennych i w ogóle królikowej szczerej przyjaźni, którą nie wiem jak wam opisać, żebyście zrozumieli. I znowu zaczynam płakać... następne wpisy na pewno będą całkiem kulinarne, a co u kochanego puchatego zwierza napiszę dopiero jak będę wiedziała bardziej co dalej. Trzymajcie kciuki. Kto wie, przecież może wcale nie będzie tak źle, bo Ziom na leczenie może zareagować dobrze.

Co dalej z ropniem u Ziomka: tu, i tu.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Rosół łososiowy

W mojej zamrażarce dość często goszczą łososiowe łby, ogony i kręgosłupy. To wynik mieszkania blisko Makro w Markach, gdzie są świeżutkie i dobre ryby (głupio tak reklamować, ale ... no cóż, po świeże, dobre ryby jeździ się do makro i tak po prostu jest, więc tak piszę). Rodzinka wybiera się tam czasem, kupuje całego 4 kilogramowego łososia, filetuje go u mnie w kuchni, zabiera mięso, a mi zostają resztki. Z tych resztek radośnie robię sobie zupę. Łosoś to taka dziwna ryba, której bliżej do "normalnego" mięsa niż do śledzia, więc i rosół z niego mocniejszy niż taka po prostu rybia zupa. Polecam do tej zupy makaron gryczany soba. Taki zwykły tu nie pasuje, nie pasuje tak bardzo, jak soba do pomidorowej.

Potrzeba:
na ok. 2 litry gotowego wywaru
*łeb, kręgosłup, ogon z łososia
*marchewka, duża pietruszka, ok. 10 cm pora (ta zielona część), mały seler (dobrze jest jak do selera mamy też trochę natki), spora cebula*, 3-4 ząbki czosnku
*liście laurowe, 3 ziela angielskie, pół łyżeczki ziaren pieprzu, jak mamy to łyżkę ziaren kozieradki, sól
*makaron gryczany soba, marchewka pokrojona w talarki, mogą być (choć nie muszą, jak ktoś nie lubi) dwie łodygi selera naciowego, spora garść pestek słonecznika i druga sezamu, nie zaszkodzi kawałek mięsa z łososia albo strzępki wędzonego

W dużym garnku układamy jarzyny, resztki łososia i przyprawy (pierwsze trzy gwiazdki listy składników) i zalewamy zimną wodą. Gotujemy ok. 1,5 godziny.


Zupę troszkę studzimy, ale nie całkiem, żeby tłuszcz nie zgęstniał i przecedzamy przez sitko (jak zbytnio wystudzimy, to smakowite oka zostaną na sitku). Do przecedzonego wywaru dokładamy kawałek marchewki i ew. seler naciowy pokrojony w cienkie talarki. Próbujemy, ewentualnie doprawiamy, można dodać trochę maggi. Stawiamy na gaz celem ponownego zagotowania. W tym czasie wstawiamy osoloną wodę na makaron, jak zawrze to dorzucamy sobę i gotujemy według przepisu na opakowaniu, uważamy aby nie rozgotować. Jak rosół zawrze dorzucamy pestki (ja lubię nieprażone, ale jak ktoś woli, to mogą być podprażone na suchej patelni) oraz ewentualnie kawałki surowego łososia, wyłączmy gaz jak mięsko się zetnie.
Na talerz wykładamy makaron, nalewamy zupę i posypujemy posiekaną natką albo dymką.


Na fotce jest akurat wersja wypasiona, bo zamiast pestek są podsmażone na maśle opieńki, położone na zupie tuż przed podaniem, a obok łosoś podsmażony na maśle z sokiem i startą skórką z cytryny. Ale wersja podstawowa w zupełności wystarcza na smakowity obiad.

*Cebulę polecam opalić nad palnikiem kuchenki lub palnikiem kuchennym, aż mocno się zaczerni i zacznie pachnieć pieczoną cebulą. Rosół będzie wtedy smaczniejszy.
*Post poddany drobnej edycji 20.07.2015

wtorek, 8 listopada 2011

Marzenie

Wróciłam do domu strasznie głodna. Otwieram lodówkę, a tam obiadek do odgrzania i ciasto. Obiad postanowiłam odgrzać później jak będzie mi się bardziej chciało, a pierwszy głód zaspokoić ciastem. Siedzę właśnie z nim przed kompikiem, robię przegląd meila, ulubionych blogów, facebooka ...

I nagle zdałam sobie sprawę z tego, że ... właśnie spełnia się jedno z moich dziecięcych marzeń : D
No bo kto w dzieciństwie nie marzył, żeby móc zjeść deser na obiad? Widzicie? Wcale nie musi tak być, że dziecięce marzenia nigdy się nie spełniają w dorosłości : )
No ta ja zajmę się zbieraniem resztek kremu z talerza, a wam zostawię fotkę potrawy, która na razie wygląda... no... tak jak wygląda, ale będzie bardzo smaczna w niedalekiej przyszłości ( owa przyszłość ).

niedziela, 6 listopada 2011

Dyniowe risotto

Moje pierwsze spotkanie z risotto i ryżem do risotto. Na pewno nie ostatnie : )
Bardzo spodobała mi się konsystencja tego rodzaju ryżu, całość jest pysznie kremowa, ale ziarenka są dobrze wyczuwalne. Trzeba uważać, żeby nie rozgotować. Niestety to jedno z tych dań, co to nie lubią za długo leżeć w lodówce i być odgrzewane, całość strasznie papciowacieje. Lepiej zrobić porcję do zjedzenia na jeden dzień, góra dwa. Przepis zaczerpnięty z Mirabelkowy blog .

Potrzeba
*szklankę ryżu do risotto (koniecznie takiego, zwykły ryż nie będzie miał takiej konsystencji)
*2 szklanki dyni pokrojonej w drobną kostkę
*masło
*szklanka białego wina (wytrawne lub półwytrawne)
*cebula
*ok. 600 ml bulionu
*mały ząbek czosnku
*sól, pieprz, odrobinkę płatków chilli
*garść posiekanej zieleniny (w oryginale powinno być kilka posiekanych listków szałwii, nie dodałam, bo nie miałam, ale myślę, że bardzo by tu pasowały)
*starty parmezan lub pecorino (u mnie było pecorino, na zdjęciu nieobecne, bo przypomniałam sobie o nim dopiero w trakcie jedzenia, bardzo fajnie podbija smak i nie należy go pomijać :)


Potrzebna będzie patelnia lub garnek z grubym dnem. Rozgrzewamy masło, wrzucamy posiekaną cebulkę, przesmażamy. Dorzucamy połowę dyni, delikatnie obsmażamy. Kiedy cebula się zeszkli, ale nie zarumieni, dodajemy ryż. Jak będzie za mało, dokładamy więcej masła. Smażymy, aż ryż cały pokryje się masłem i lekko się zeszkli. Wlewamy szklankę wina, mieszamy aż odparuje. Wlewamy po trochu bulion, każdą porcję dopiero jak ryż wchłonie poprzednią, mieszamy po każdym dolaniu. Jeśli zbraknie bulionu, a nadal będzie potrzebowało płynu, można dolać też troszkę wody. Po ok. 10 minutach dodać resztę dyni. Gotować jeszcze 5-10 min., ryż powinien być miękki, ale nie rozgotowany. Doprawić solą, pieprzem i odrobinką chilli.
Posypać zieleniną i startym serem. Serwować z pozostałym winem w ładnym kieliszku. U mnie dodatkowo dwa kawałki długo dojrzewającego sera, typu holender czy cheddar (ten na zdjęciu to pyszna, aromatyczna kozia gouda). Podane proporcje są na 3-4 osoby.
Mniam, mniam.
A następne risotto w mojej kuchni będzie grzybowe. 

piątek, 4 listopada 2011

Kaliningrad's breakfast

Bawię się ostatnio w sympatyczny konkurs z bloga Akademia kulinarna . Autorzy to szefowie kuchni z porządnych hoteli. Jest ich pięciu. Każdy wymyśla składnik przewodni, a konkursowicze mają tydzień na wymyślenie fajnego dania z tym składnikiem. Nagroda niezła, zwycięzca każdego tygodnia wygrywa warsztaty z wybranym szefem kuchni. Taka super, żeby wygrać, to nie jestem niestety, ale wymyślać potrawę na zadany temat to przednia zabawa. Dla gimnastyki umysłowo-smakowej :)
To moja propozycja na hasło "cannelloni".


Pomysł przyszedł mi do łepetyny przy okazji oglądania fotek z wycieczek za wschodnią granicę. Żarciowymi gwiazdami tych wyjazdów były:
-solanka (zupa z obowiązkowym udziałem nerek i parówek, udało mi się ją nawet upichcić w domu dzięki blogowi Kuchnia Ireny i Andrzeja , zupa na pewno kiedyś pojawi się na blogu)
-kwas chlebowy sprzedawany na ulicy z żółtych beczek (zwykle był przepyszny, choć czasem niektórzy nędzni sprzedawcy mieli w swoich beczkach straszne siki)
-sałatki na zimno z owocami morza i majonezem
- i kawior, tam w przystępnych cenach nawet dla mniej zamożnej kieszeni, i orzeszki piniowe, które na południowej Syberii są zwykłą przegryzką jak ziarna słonecznika u nas... i ... żem się wakacyjnie rozmarzyła zbytnio, pora wrócić do rzeczywistości...
W hotelu w Kaliningradzie jedliśmy na śniadanie sałatkę z kalmarów i krewetek, z jajkiem i majonezem, świeży biały chleb i do tego kieliszki zmrożonej wódki (o którą nikt nie prosił, ku naszemu lekkiemu zaskoczeniu automatycznie pojawiła się w zestawie do tej sałatki, mimo że pora była śniadaniowa, ale my na to żeśmy wcale nie narzekali ;) ).
Było bardzo smakowicie.
Przepis zainspirowało tamto śniadanie. Schroniskowa "zimna płyta" tylko w rosyjskim klimacie. Proste i jednocześnie wykwintne smaki, do których i kieliszek mroźnej wódki nie zaszkodzi nawet o poranku : )

Potrzeba:
*krewetki (te tutaj były mrożone, lepiej takie większe niż koktajlowe), paluszki surimi, wędzony łosoś, jajko na twardo, ikra, sok z cytryny, koperek, majonez
*wytrawne lub półwytrawne białe wino, masło, szalotki, niewielki, zgnieciony ząbek czosnku
*sałata lodowa i rzymska, majonez, wasabi
*cannelloni
*oliwa, plaster cytryny
*biały chleb
Króciutko gotujemy krewetki w osolonej wodzie z oliwą i plastrem cytryny, można dodać do gotowania płatki chilli. Krewetki wrzucamy na wrzącą wodę i po ponownym zawrzeniu gotujemy 1,5min (koktajlowe) lub 3-4 min większe. Potem dla smaku można je 30 sek. przesmażyć na maśle.
Na małej patelence szklimy na maśle szalotkę ze zgniecionym ząbkiem czosnku, zalewamy białym winem. Redukujemy wino, aż prawie całe zniknie. Zestawiamy z ognia.
Gotujemy al dente cannelloni w osolonej wodzie z oliwą. Mieszamy posiekaną sałatę rzymską i lodową z sosem (wymieszany majonez, proszek wasabi, troszkę soli) i nadziewamy tym ostudzone cannelloni.
Ustawimy kolumnadę z nadzianego sałatą cannelloni na talerzu (będzie fajnie wyglądało jak cannelloni poucinamy na różną wysokość). Układamy na dużym talerzu ikrę na liściu sałaty, porwane w paski surimi, porwane kawałki wędzonego łososia posypanego koperkiem, jajko na twardo posypane solą i pieprzem, gotowane krewetki oraz pasmo z szalotki. Krewetki skrapiamy sokiem z cytryny. Do tego kleks majonezu i grzanki z białego chleba albo dobry, świeży biały chleb.
Wizualnie wyszedł z tego taki raczej śmietnik na talerzu, niż danie wyglądające jak małe dzieło sztuki, ale jest za to pysznie :)

Jeśli nie macie ochoty na to całe morskie towarzystwo można zrobić wersję wegetariańską i na talerzu poukładać jakieś fajne sery. Można też zrobić samo cannelloni z sałatą i jajkiem na twardo albo sadzonym. Nawet ja nie spodziewałam się, że zimny makaron z sałatą, majonezem i (KONIECZNIE MUSI BYĆ) wasabi będzie tak smaczny.  

Orientacyjne proporcje na jedną porcję. 3 cannelloni, 10-15 dag krewetek, 1-2 surimi, plaster łososia, pół jajka, nieczubata łyżka stołowa ikry, jedna szalotka, 100 ml wina, pajda chleba, tyle sałaty ile zmieści się w makaronie

piątek, 28 października 2011

Racuchy z dynią

Pierwszy słodki wpis.
U mnie placki były kolacyjne, bo nie przepadam za słodkimi śniadaniami, ale ciasto spokojnie można zrobić wieczorem, schować do lodówki na noc i następnego dnia rano usmażyć.

Potrzeba:
*dwie szklanki startej na grubych oczkach tarki dyni, trochę posiekanych orzechów włoskich lub laskowych, garść rodzynek
*ok. szklanki mleka, jajko, mąka, nieczubata łyżeczka proszku do pieczenia, szczypta soli, dwie czubate łyżki miodu, trochę przyprawy do piernika, smakowitym choć niekoniecznym dodatkiem jest łycha melasy.

Mieszamy dokładnie wszystkie składniki z drugiej gwiazdki listy składników. Mąki dajemy tyle, żeby całość była gęstą, ale nadal lejącą się masą. Dodajemy składniki z pierwszej gwiazdki listy składników i porządnie mieszamy. Chodzi o to, żeby masa była dość gęsta, po wylaniu chochelki na patelnię powinien zrobić się placek, a nie rozlany naleśnik. Jeśli jest zbyt płynnie dodajemy więcej mąki, jak jest zbyt gęste możemy dać jeszcze jedno jajko albo więcej mleka.
Smażymy racuchy na rozgrzanym oleju, np. rzepakowym. Kładziemy na papierowym ręczniku w celu odsączenia zbędnego tłuszczu. Jeszcze gorące posypujemy cukrem pudrem.
Mniam

czwartek, 27 października 2011

Obiad marzeń

Zrobiłam sobie dziś taki oto pyszny wielce obiad, obiad marzeń:


Jeśli wydaje wam się, że na talerzu jest tylko ugotowana brukselka, tłuczone ziemniaki, sałata i plaster wędliny, to... tak, macie rację : )
I żaden inny obiad nie smakowałby mi dziś bardziej, bo to było dokładnie to, na co miałam dziś największą ochotę:
*uwielbiam brukselkę, a chętka na nią chodziła za mną już od tygodnia albo nawet dłużej
*wędlina to bardzo smaczna wędzona ogonówka
*sałata lodowa jest bez soli ani niczego, krucha, słodka własną, wrodzoną słodyczą, pokropiona dla smaku olejem z włoskich orzechów
*no i są tłuczone ziemniaki, gwóźdź programu.

Pyszne puree ziemniaczane robimy tak:
Nie chodzi o po prostu zgniecione kartofle. Świeżo ugotowane ziemniaczki gnieciemy z nieprzyzwoicie tuczącą i smakowitą ilością masła, mieszając cały czas dolewamy po trochu pełnotłuste mleko, aż do uzyskania kremowej konsystencji. Potem dorzucamy drobno pokrojone: dymkę, zieloną paprykę, natkę i koperek, solimy i pieprzymy do smaku, mieszamy. Ech, mogłabym tak wygłaszać peany na cześć takich ziemniaków długo, setkami słów, ale szanując waszą cierpliwość tego robić nie będę. Po prostu zróbcie sobie takie puree i będziecie wiedzieć o czym mówię. Najlepsze jest ze świeżo ugotowanych ziemniaków, nie odgrzewane. Jeśli do ziemniaków jest coś mocno aromatycznego i nie chcemy kartoflami tłumić smaków obiadu to robimy puree bez zieleniny albo tylko z jednym z zielonych składników, np. samym szczypiorkiem albo samą papryką (ja lubię z zieloną, ale może być też z czerwoną oczywiście).

A do klimatu wspaniałych zwykłych rzeczy pasować będą fotki grządki kapusty. Wybaczcie jakość, ale był już zmierzch, a mój aparat, to stara i mocno zmęczona życiem małpka.



Takie kapusty rosną sobie w ogrodzie botanicznym w Powsinie. Jak ktoś przypadkiem mieszka w śmiesznym mieście Warszawie, to bardzo polecam ogród botaniczny jesienią. Byliśmy tam z ukochanym w zeszłym tygodniu z ciekawości, zerknąć jak tam jest poza ociekającym kwiatami latem. Jest pięknie. Kwiatów już prawie nie ma, są za to wspaniałe, wysokie trawy z puchatymi kłosami i przepięknie kolorowe liście. Cały ogród jest zielono-rudo-czerwono-brązowo-żółto-złoty. W dodatku będąc tam w środku tygodnia ma się cały ogród dla siebie. Dosłownie. Byliśmy jedynymi zwiedzającymi na całym terenie ogrodu.
Ech... biedni ludzie naprawdę nie wiedzą co tracą, wbrew pozorom w październiku jest tam chyba piękniej niż w lecie.
To tyle na dziś :)

sobota, 22 października 2011

Fenkuł w winie

Jeszcze ze dwa lata temu koper włoski był rzadko odwiedzającą sklepy ciekawostką, a jak już był to potrafił kosztować po 15zł za sztukę. 


 


W dzisiejszych czasach często występuje w hipermarketach, ceni się na kilogramy, a nie sztuki i cena jednego spadła do ok 3zł  :)
W stanie surowym wyraźnie pachnie anyżem, po uduszeniu w winie zostaje w nim tylko lekka anyżowa nuta. Z pajdą dobrego chleba jest pysznym śniadaniem lub obiadem do odgrzania w mikrofali w pracy. Będzie też dobry jako sałatka do jakiegoś "prostego" w smaku mięsa, np. pieczonego kurczaka albo schabowych, albo pieczonego schabu, albo delikatnie podsmażonego świeżego łososia, albo sadzonego jajka, albo nawet do kotletów sojowych a'la schabowe.

Potrzeba:
*fenkuł
*niewielka cebula
*ząbek czosnku
*masło
*ok. 150 ml białego wina (półwytrawne lub wytrawne)
*sól, świeżo mielony pieprz


Warto poprzebierać w sklepie, liście z wierzchu są największe, im będą mniej zniszczone, tym więcej fenkułu dla nas. Wierzchnie liście są najtwardsze, trzeba je pokroić w cienkie paski w poprzek włókien, im bliżej środka, tym grubiej można kroić. Cebulę ciachamy w grube półkrążki, siekamy czosnek. Na patelni rozgrzewamy masło, szklimy cebulę, dodajemy czosnek i przesmażamy, dodajemy fenkuł i podsmażamy chwilę. Solimy i pieprzymy (pieprzu sporo, z solą trzeba uważać, bo kwaśność wina wzmaga słoność, im bardziej cierpkie wino tym łatwiej przesolić). Wlewamy wino i dusimy na małym ogniu pod przykryciem, ok. 20 min. W razie potrzeby dolać trochę wina albo dołożyć kawałek masła. Jeśli jesteście z tych co wolą warzywa w miększej wersji, to można podusić dłużej.
I to tyle, można jeść.

Na koniec lojalnie uprzedzę, że fenkuł, choć pyszny dla większości znajomych co próbowali, ma też swoich zagorzałych przeciwników. To warzywo o oryginalnym smaku i nie każdy go polubi. No ale, żeby wiedzieć czy się go lubi czy nie, to trzeba spróbować :)

środa, 19 października 2011

Arabskie pulpety

Przepis z jednego z moich ulubionych programów kulinarnych "Kudłacze na motorach" oraz z jednej z moich ulubionych kuchni czyli marokańskiej. Oryginał tu: klik . To danie jest rzadkim u mnie prawie całkowitym odwzorowaniem konkretnego przepisu, jedyną zmianą jest darowanie sobie jajek (i co za tym idzie zapiekania ich w piecu) oraz zastąpienie imbiru w proszku świeżym, reszta pozostaje bez zmian (poza brakiem mrożonego groszku w sosie, powodem był brak mrożonego groszku w zamrażalniku, ale na pewno by pasował). Ilość kulek z sosem to obiadki na dwa dni, pierwszego dnia dla dwóch, a drugiego dnia trzech osób.

Potrzeba: 
kulki:
*1kg mielonej wołowiny (najlepsza byłaby baranina, ale na moim bazarku jest niedostępna)
*drobno posiekana spora cebula
*5-6 zgniecionych ząbków czosnku
*łyżka świeżego, startego imbiru
*łyżeczka mielonego kuminu (to ważne, nie kminku tylko kuminu, to zupełnie inna przyprawa)
*½ łyżeczki płatków chili
*łyżka słodkiej papryki
*pół pęczka posiekanej natki pietruszki
*2 żółtka
*sól i świeżo zmielony pieprz
sos:
*drobno posiekana cebula
*2 łyżki koncentratu pomidorowego
*puszka pomidorów (odsączonych) i ze dwa pokrojone świeże pomidory
*2 łyżki płynnego miodu
*drobno posiekane 2 ząbki czosnku
*szklanka mrożonego groszku (której nie miałam niestety)

Składniki kulek włożyć do miski, wymieszać, zrobić kulki wielkości orzecha włoskiego. Lepienie kulek z lepkiej mięsnej masy to najbardziej irytująca część pracy, potem jest już z górki. W garnku z grubym dnem ewentualnie na dużej, porządnej patelni zeszklić na oliwie cebulę. Włożyć kulki, obsmażyć ze wszystkich stron. W miseczce wymieszać resztę składników sosu (poza groszkiem) i wlać do kulek. Przykryć i gotować na małym ogniu 25-30 minut. Jeśli mamy, to po ok. 15 minutach wmieszać groszek. Podawać posypane natką z ryżem ugotowanym z soczewicą i pasującą sałatką.

Pasująca sałatka ze zdjęcia jest inspirowana arabską sałatką tabuleh.
Składa się z drobno posiekanych i zmieszanych z sobą:
duży pomidor, trzy dymki, dużo natki, pół zgniecionego ząbka czosnku, kilka liści bazylii, trochę liści mięty, oliwa, dwie łyżki soku z cytryny (brak soli i pieprzu jest specjalnie, są tu całkiem zbędne, no chyba, że ktoś koniecznie chce i musi).
Soczewicę z ryżem wstawiamy na gaz razem z kulkami, sałatkę siekamy jak reszta wesoło się gotuje. Wszystko zajmuje jakieś 40 min. razem z nałożeniem na talerze.
Zdjęcie może nie wyszło mi najlepiej, ale całość jest naprawdę pyszna i bardzo prosta w wykonaniu.
Smakowity, aromatyczny, orientalny obiad.

* Jeśli nie ma w waszych sklepach kuminu, to trzeba go zamówić przez internet. Od biedy można też zamiast papryki, chilli i kuminu dać 3/4 paczki przyprawy kebab shoarma Kamisa czy też innej czerwonej shoarmy (uwaga, to coś zupełnie innego niż gyros kebab!). 

sobota, 15 października 2011

Wietnamski banh chung

"Tradycyjne wietnamskie ciasto ryżowe jest głównym bohaterem święta Tet, czyli przypadającego na styczeń lub luty powitania Nowego Roku według kalendarza chińskiego. Przygotowanie banh chung jest czasochłonne (gotuje się kilkanaście godzin), ale żadna wietnamska rodzina nie wyobraża sobie noworocznych świąt bez tego specjału, w którym poza ryżem znajduje się mięso, fasola, pieprz i cebula. Ciasto podawane jest najczęściej z marynowanymi warzywami i nieodłącznym w tej części świata sosem rybnym."
Źródło: Kuchnia Wietnamska z serii Podróże kulinarne (dodatek do Rzeczypospolitej).

W praktyce wygląda ono tak:



Nie, nie jestem na tyle dzielna, żeby gotować takie dziwne rzeczy w liściach. Po prostu byłam na zakupach w halach z chińskimi ciuchami na Marywilskiej 44. Jadłam to coś już kilka razy, choć dopiero dziś przeglądając cytowaną książeczkę zwróciłam uwagę na toto na zdjęciu i odkryłam jak się nazywa i co to w ogóle jest.
Smakuje o dziwo bardzo nie azjatycko, bo jest tam wieprzowina przyprawiona chyba tylko solą i pieprzem, fasola i ryż. Ryż o świetnym smaku podobnym do ryżu prażonego i niesamowitej konsystencji, jest bardzo lepki i tworzy zwartą masę do krojenia. Tradycyjnie je się to na zimno, ja lubię odgrzanie na patelni na odrobinie masła. Według mojego środkowoeuropejskiego gustu trochę dziwne danie jak na świąteczne, bo mało wypasione, takie zupełnie zwykłe w smaku. U mnie razem z sałatą jest to tradycyjny (i bardzo smaczny :) obiad po zakupach na Marywilskiej. Taka  kostka kosztuje 13 zł, a jedzenia w niej jest na 3 osoby albo 2 baaardzo głodne. 
 
Azjatycki spożywczy w ogóle jest moim głównym celem odwiedzin na Marywilskiej, bo na łażenie po stoiskach z ciuchami zwykle nie mam siły, ochoty ani czasu. Ale ten spożywczy uwielbiam. W "podstawowe" produkty jedzeniowe zaopatrują się w nim azjaci, sprzedający ciuchy. Są tam różne niesamowite przyprawy, suszone rybki, krewetki, najróżniejsze pasty, sosy i oleje, 30 rodzajów ryżu, różne niezidentyfikowane rzeczy w pudełkach i słoikach, najdziwaczniejsze owoce i zielenina oraz tytułowe paczuszki  banh chung. Wczoraj pojechałam specjalnie po tradycyjnego woka, ręcznie klepanego ze stali węglowej. To, obok mojego, już drugi wok z tego sklepu w rodzinie, tym razem kupiony dla brata (o moim woku tu  i  tu  ).
Zabawną choć trochę irytującą cechą sklepu, jest to, że panie sprzedawczynie nie mówią po naszemu, potrafią tylko liczebniki i nic więcej. Na zakupy przychodzą tam głównie azjatyccy sprzedawcy, plotkują sobie ze sprzedawczyniami, wiedzą co biorą. No cóż, ja zwykle nie wiem co kupuję, bo wszystkie napisy są po ichniemu, a panią mogę zapytać tylko o cenę : ) Ale zakupy tam i tak są super. Nie tylko banh chung, ale i pyszne tofu i różne kiszonki, marynowane łodygi lotosu, kiszona i świeża bok choy, pędy bambusa w postaci całych pędów, a nie tylko drzazg z puszki, dziwne owoce, no i woki taniej niż w internecie. Bardzo smakowity sklep.

poniedziałek, 10 października 2011

Zupa dyniowa

Na początek jeszcze jedna fotka dyniowego towarzystwa dla zaostrzenia apetytu.


A teraz zupa dyniowa, która zawsze się udaje i jest pyszna. Aromatyczna, gęsta, kremowa i żółciutka, z wyczuwalnym smakiem kokosa, czosnku i curry, które świetnie się z dynią komponują, leciuteńko pikantna. Bazę tego przepisu znalazłam kiedyś na blogu kulinarnym, ale zupełnie nie pamiętam którym, więc nie jestem w stanie podać źródła.

Potrzeba:
*kawałek dyni
*ziemniaki
*pietruszka, kawałek selera i biała część pora
*duża cebula i kilka ząbków czosnku
*puszka mleka kokosowego (w naprawdę ostatniej ostateczności może być zamiast niego gęsta śmietana) i wiórki kokosowe
*masło
*zielona albo brązowa soczewica
*sól, pieprz, płatki chilli, dobra mieszanka curry
*bulion warzywny albo drobiowy
*opcjonalnie (WARTO) wędzony boczek

Proporcje będą na końcu razem z kilkoma uwagami (do przeczytania dla wytrwałych :) a na razie przygotowanie.
Czosnek i cebulę siekamy (nie musi być zbyt drobno), pozostałe warzywa kroimy w grubą kostkę. Na patelni rozgrzewamy masełko i szklimy cebulę z czosnkiem, wrzucamy curry (dużo, u mnie dwie łyżki), przesmażamy i przekładamy do garnka. Na patelni rozgrzewamy kolejny kawałek masła i obsmażamy dynię i resztę. Wrzucamy do gara. Zalewamy bulionem tak, żeby przykrył warzywa (musi być go na tyle dużo, żeby się warzywa nie przypaliły podczas gotowania), solimy, porządnie pieprzymy i dajemy szczyptę płatków chilli. Gotujemy do miękkości warzyw i odstawiamy do lekkiego przestygnięcia. W tym czasie gotujemy w osolonej wodzie soczewicę. Przestygniętą zupę miksujemy, dodajemy puszkę mleka kokosowego, dwie garście wiórków, ugotowaną soczewicę oraz pokrojony w niewielkie kawałki i podsmażony boczek. Zagotowujemy. Ewentualnie dosalamy i/lub dajemy jeszcze szczyptę płatków chilli (powinno być tylko lekko wyczuwalne). Smacznie będzie jak podamy z posiekaną bazylią lub natką.


Proporcje zależą od ilości dyni. U mnie kawałek dyni miał 1,5 -2 kg, ziemniaków dajemy mniej więcej połowę objętości dyni, pietruszki pora i selera razem powinno być tyle co ziemniaków. Jeśli delikatny posmak selerowo-pietruszkowy nie jest czymś co lubicie można je pominąć (z zachowaniem pora koniecznie) i dać trochę więcej ziemniaków.
Soczewicy może nie być wcale, może być jej trochę albo dużo. Daję dużo, bo jest pyszna i żeby zupa była treściwsza. Ziarenka w kremowej zupie sprawiają, że całość ma fajniejszą konsystencję.
Curry i czosnku musi być dużo, w tych proporcjach 5-6 sporych ząbków. Nie martwcie się czosnkowym wyziewem, bo najpierw czosnek jest podsmażony, a potem gotowany, zupkę można zjeść nawet w pracy i nic nie czuć potem.
Najbardziej lubię curry Kamisa. Nie chodzi o reklamę, po prostu skład mieszanki najbardziej mi odpowiada, poza tym ma mało soli i chilli, więc mogę sama decydować o słoności i ostrości. Polecam to curry, ale oczywiście może być inne, wasze ulubione.
Bulion najlepszy jest porządny, domowy. Zupy z kostki to już nie to samo, ale jak nie ma dobrego bulionu, to przecież lepsza zupa z kostki niż żadna : )

niedziela, 9 października 2011

Dynie

Jakoś ze dwa lata temu kupiłam kawałek dyni. Nie była to pierwsza dynia w moim życiu kulinarnym, ale była wyjątkowa w smaku. Niby bledsza w kolorze od innych, a jednak słodka, aromatyczna, bardzo smaczna nawet na surowo. To był dyniowy ideał. Od tego czasu zawsze kupując dynię mam nadzieję, że będzie właśnie taka... i nigdy jakoś nie jest. Niby nie jest zła, ale jednak nie taka, pewnie to kwestia odmiany.
A tu niespodziewanie, w ostatni piątek zjawiły się u mnie w domu takie oto cosie:


Wszystko zaczęło się od niewinnej wycieczki do parku. W drodze powrotnej wpadliśmy do knajpki na grzane piwo w celu rozgrzania się, bo chłodną jesień w powietrzu czuć. Miało być jedno piwo i zaraz potem powrót do domu, ale do tej knajpki wpadł też znajomy... potem przenieśliśmy się do innej knajpki... wypiliśmy więcej browarków... zrobiliśmy w popielniczce mini ognisko z zeschłej roślinności z knajpianego ogródka... pogadaliśmy... od słowa do słowa okazało się, że znajomy ma kłopot. Kłopot, który dla mnie okazał się radosną niespodzianką. Tak jakoś wyszło, że w domu zalegają mu warzywne dary z ogródka sióstr zakonnych, zajmują miejsce i nie wiadomo co z nimi zrobić... No cóż, trzeba było znajomego od problemu wybawić, prawda?
Ten "kłopot" to właśnie cuda ze zdjęcia powyżej. Z ogromną radością odnotowuję fakt, że obie wielkie dynie (jedna trochę poza kadrem : ) należą właśnie do tych dyniowych ideałów, które od dwóch lat próbuję spotkać. Gigantyczna cukinia też zostanie z radością pożarta. Na razie jeszcze nie wiem co sądzić o patisonach, bo dotąd nie spotkałam się z nimi osobiście. Moja wiedza na razie ogranicza się do informacji, że jest takie coś na świecie, mam nadzieję, że będzie smacznie.
Na początek utylizowania pomarańczowych kolosów będzie przepis smakowity i sprawdzony, który nigdy nie zawodzi, czyli zupa dyniowa. A co potem, to się jeszcze zobaczy : )
Królik to całe towarzystwo z rodziny dyniowatych obejrzał z ciekawością, obwąchał, poocierał się brodą (co by nie było wątpliwości, że należą do jego terytorium), po czym uznał, że kawałek marchewki jest jednak o wiele bardziej godny jego uwagi.

sobota, 8 października 2011

Indycze żołądki

Mam nareszcie wolną chwilkę, więc czas opisać żołądki wspomniane w poprzednim poście ( klik ). Wybrałam się na bazarek z zamiarem zakupienia kurzych serc. Miałam wtedy straszną ochotę na coś w polskim stylu, z gęstym sosem i kaszą gryczaną. Poza chętką na swojskie smaki miałam też porządny katar, więc dania orientalne i tak odpadały, z upośledzonym węchem zupełnie nie umiem ich doprawiać. Wchodzę do mojej sprawdzonej budki z drobiem, gdzie mięsko jest zawsze super świeże, a tam... katastrofa... serc dziś w dostawie nie było, może dojadą pojutrze... Cały mój plan na obiad runął z hukiem. Poszwendałam się po bazarku, ale żadnej inspiracji na obiad nie znalazłam. Wróciłam do drobiowej budki i odważnie kupiłam indycze żołądki, które też do kaszy gryczanej świetnie pasują. Wiedziałam, że to bardzo smaczne podroby, ale sama jeszcze ich nigdy nie robiłam. Bardzo się cieszę, że serc nie było, bo przyrządzenie żołądków okazało się bardzo proste.
Przepis ten jest kompilacją pysznego przepisu na żołądki moich rodziców oraz przepisu na żołądki pana z drobiowej budki (oprócz świeżości mięsa budka ma jeszcze jedną zaletę, właściciela, który był kiedyś zawodowym kucharzem i jest kopalnią różnych fajnych pomysłów kulinarnych). Moim osobistym wkładem było jabłko i pochwalić się muszę, że czuć go w sosie i bardzo tu pasuje.

Potrzeba:
*1 kg indyczych żołądków
*nieduże jabłko (u mnie przypadkiem był to kosztel, oczywiście może być inne, ale raczej z tych słodkich)
*pół jasnego piwa (takie bardziej goryczkowe, chmielowe powinno być, w żadnym razie nie może być słodkawe)
*duża cebula
*4-5 ząbków czosnku
*2-3 gałązki tymianku i kilka listków rozmarynu, nieczubata łyżka majeranku, sól, świeżo zmielony pieprz, 3 ziela angielskie, 3 liście laurowe
*masło
*czubata łyżeczka mąki
*2-3 łyżki sosu sojowego
Żołądki dobrze wypłukać, włożyć do garnka i wlać piwo oraz zimną wodę, nie za dużo, tak żeby woda tylko przykryła mięso. Dołożyć przyprawy (majeranek dobrze jest rozetrzeć w dłoniach)  i pokrojone jabłko. Gotować na wolnym ogniu godzinę. Wyjąć żołądki i pokroić w plasterki. Ja w tym momencie przecedzam wywar (przecierając łyżką przez sitko, żeby mus z rozgotowanego jabłka został w wywarze), bo w sosie denerwują mnie liście laurowe, patyki od tymianku i w szczególności ziela angielskie; zawsze je potem przypadkiem rozgryzam jedząc. Ale przecedzanie oczywiście nie jest obowiązkowe.
Na patelni podsmażyć na maśle posiekaną cebulę i czosnek, dorzucić do wywaru. Na tej samej patelni można podsmażyć (też na maśle) plasterki żołądków tak, żeby się przyrumieniły miejscami (to już nie jest konieczne, ale będzie smaczniej). Dolać 2-3 łyżki sosu sojowego (tu trzeba wziąć poprawkę na słoność sosu sojowego, jeśli nasz wywar już jest słony lepiej dać mniej sosu niż przesolić). Gotować na wolnym ogniu jeszcze 30-40 min do miękkości żołądków. Pod koniec gotowania zagęścić sos (w miseczce rozprowadzamy mąkę chochelką wywaru, dolewamy do garnka, mieszamy porządnie).
Podajemy z kaszą gryczaną lub tłuczonymi ziemniakami i kiszonym ogórkiem albo pomidorem, albo sałatą z winegretem. Może nie wyglądają zbyt wykwintnie, ale są pyszne.

wtorek, 4 października 2011

Z życia królika

W garnku na jutrzejszy obiad dusi się mięsko, które kiedyś było żołądkami kilku indyków. Pachnie pysznie i pewnie pojawi się na blogu. Ziomek jednak ma inne zdanie na temat smakowitości tego zapachu, więc zamiast siedzieć w progu kuchni i z ciekawością patrzeć co robię zaszył się w swoim pokoju:
Straszna ta czerwona wersalka z PRLu, prawda? Nie dość, że brzydka i okropnie czerwona, to jeszcze tragicznie niewygodna do spania... W życiu jednak wszystko jest względne, bo to ulubiony mebel Ziomka, i do spania, i do poskakania. A może zwierz instynktownie czuje, że dzięki tej wersalce ma swój własny pokój? W moich planach to miała być sypialnia moja i ukochanego, ale niewygodność mebla wygnała nas do dużego pokoju. W dużym pokoju też jest PRLowska wersalka, ale wygodniejsza i ładniejsza trochę.
Królik na mebel i jego czerwoność nie narzeka, szczególnie jeśli komuś chce się na chwilę usiąść i pogłaskać puchatego potwora.