.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Smaki środkowoeuropejskie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Smaki środkowoeuropejskie. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 22 lutego 2016
Omułki duszone w białym winie
Mule najbardziej lubię w wersji całkowicie klasycznej, szybkiej i prostej do wykonania.
Duszone w białym winie.
Grzechoczące skorupki ze smakowitym wnętrzem podane w głębokim talerzu z pieczywem do maczania w sosie; może to być bagietka, ciabatta lub (możecie się zdziwić, ale naprawdę dobrze to się komponuje) żytni chleb na zakwasie.
Pyszności.
Zawsze kiedy Biedronka lub Lidl w ramach tematycznych tygodni rzucają klientom na przynętę świeże mule łykam ten haczyk i pędzę do jednego lub drugiego dyskontu. Póki nie wygram w totka kilo muli po 12 zł to coś czym nie pogardzę.
Potrzeba (na 2 osoby):
-1kg świeżych muli
-duża cebula pokrojona w cienkie półplasterki, 3-6 ząbków czosnku pokrojonych w cienkie plasterki, ostra papryczka pokrojona w cienkie plasterki lub chilli w płatkach, pomidor pokrojony w niedużą kostkę, grubo posiekany pęczek natki pietruszki, pasek (5-8cm) skórki z cytryny lub limonki
-pół butelki białego, wytrawnego wina
-ok. 50g masła i 3 łyżki oliwy do smażenia
-sól, pieprz, troszkę suszonego lub gałązka świeżego tymianku
-opcjonalnie: nieduża marchewka pokrojona w cienkie plasterki, kawałek (ok. 1/4) słodkiej papryki w ulubionym kolorze pokrojony w niedużą kostkę, ok. 3 cm kawałek świeżego imbiru drobno posiekany
Mule dokładnie myjemy.
Na dużej patelni rozgrzewamy oliwę, dodajemy masło, jak się roztopi wrzucamy cebulę, czosnek, marchewkę, imbir i paprykę. Podsmażamy. Jak cebula się zeszkli wlewamy wino, dodajemy pomidora, tymianek, większość natki, ostrą papryczkę (do smaku), pasek cytrusowej skórki, sól i pieprz.
Jak całość zawrze wsypujemy mule, mieszamy dokładnie, przykrywamy i dusimy na średnim ogniu ok. 5 minut. Zdejmujemy pokrywkę, mieszamy (uwielbiam ten dźwięk grzechoczących przy mieszaniu skorupek), lekko zwiększamy ogień i gotujemy jeszcze 5 minut bez pokrywki, żeby sos trochę odparował.
Na głębokie talerze nakładamy chochelką mule razem z winnym wywarem, posypujemy z wierzchu odłożoną natką i zajadamy. Sosik wybieramy mocząc w nim pieczywo lub nabieramy używając muszli jak łyżeczki i chłepczemy ze smakiem. Całość popijamy drugą połową butelki tego wina, które wlaliśmy do muli.
A potem mrucząc z zadowolenia leżymy na kanapie lub w fotelu i oglądamy dobry film sącząc drugą butelkę białego wina ;)
...
Uwagi techniczne:
-podczas mycia muli: te z małży, które były uchylone i przy myciu skorupek się nie zamknęły mogą być martwe, trzeba nimi postukać o blat czy zlew. Jeśli nadal się nie zamkną można pokłapać kilka razy skorupką jak paszczą. Jeśli po tych zabiegach małż nie zamknie choć na chwilę muszli, to znaczy, że jest nieżywy i go wyrzucamy;
-wszystkie mule, które po ugotowaniu pozostały zamknięte zamiast wyraźnie się rozchylić wyrzucamy, bo to znaczy, że były martwe i mogły zdążyć się popsuć;
-jeśli chodzi o składniki opcjonalne, to papryka i marchewka nie wpływają zbytnio na smak potrawy, za to ładnie wyglądają i podwyższają atrakcyjność dania; imbir nie jest klasycznym dodatkiem, ale jak dla mnie bardzo pasuje i ożywia smak, jeśli go nie lubicie, to pomińcie;
-od biedy można też użyć mrożonych omułków bez skorupek, ale muszle mają swój własny aromat i takie danie też będzie smaczne, ale mniej, poza tym mrożone małże mają tendencję do rozpadania się w trakcie gotowania;
-na pierwszy rzut oka wydaje się, że mamy na talerzu same skorupki i niewiele jedzenia, ale to tylko złudzenie, talerz wypełniony muszelkami to wcale nie jest jeno mała przekąska, małże (podobnie jak krewetki) są o wiele bardziej sycące niż na to wyglądają.
środa, 10 września 2014
Wężymord z zasmażką
Wiem, że to zdjęcie jest bardzo kiepskie (szczególnie, że pomyślałam o zrobieniu fotki i wrzuceniu na bloga jak już było po części zjedzone :) , a danie prościutkie, ale smakuje zaskakująco świetnie jak na swój skromny wygląd i małą ilość pracy. Może być na kolację, przekąskę lub obiad (w wersji obiadowej, np. w towarzystwie jajka sadzonego, tofu smażonego w panierce tu albo dobrego mięska, np. smażonej krowy tu lub tu czy poczciwych schaboszczaków).
Skorzonera, zwana też czarnym korzeniem lub wężymordem (bo baaardzo daaawno temu sokiem z tej rośliny "leczono" w razie ukąszenia przez żmiję) to warzywo o czarnej skórce i śnieżno białym środku. Teraz zapomniane, ale kiedyś, jeszcze przed pierwszą wojną światową znane i niedrogie. Smakuje trochę jak pietruszka, trochę jak seler, trochę jak ziemniak, ale jednocześnie jest słodkawe i jakby trochę jabłkowe, brzmi dziwnie, ale jest naprawdę pysznie. Jest to warzywo zawierające sporo skrobi, więc z tych bardziej sycących.
Potrzeba (w wersji na kolację dla 2 osób):
*2-3 korzenie wężymordu
*3-4 łyżki masła
*bułka tarta
*sól, pieprz
*drobno posiekane mała cebula, dwie pieczarki i duży ząbek czosnku
*opcjonalnie chlust białego wytrawnego wina
*ewentualnie (polecam) biała część średniego pora
Korzenie obieramy, te grubsze części kroimy wzdłuż na pół, mniejsze odrosty zostawiamy jak są. Jeśli lubicie pora, to przekrawamy go wzdłuż na pół przy gotowaniu na parze lub zostawiamy w całości przy gotowaniu w osolonym wrzątku. Gotujemy oprószone solą warzywa ok. 25 min. na parze (polecam ten sposób) lub gotujemy w osolonym wrzątku 25-30min.
W czasie kiedy warzywa się gotują robimy zasmażkę. Na maśle podsmażamy czosnek i cebulę, chwilę potem dodajemy pieczarki, wrzucamy szczyptę lub dwie soli. Jak dodatki będą już miękkie wsypujemy hojną garść bułki tartej i przesmażamy chwilę cały czas mieszając. Opcjonalnie wlewamy chlust wina (na oko to chlust ma u mnie 3-4 łyżki) i mieszając odparowujemy płyn. Jeśli po chwili masa nadal będzie papkowata, to dosypujemy jeszcze trochę bułki i chwilę smażymy cały czas mieszając, aż zasmażka będzie miała grudkowatą, suchą konsystencję jak typowa złocista zasmażka z masła i tartej bułki. Ogólnie zasmażkę robi się niecałe 10 min. (albo 5 min. bez wina) cały czas mieszając, żeby się masło nie przypaliło. Warto zacząć ją robić dopiero pod koniec gotowania warzyw. Jeśli już taką robiliście to wiecie, że to żadna filozofia.
Warzywa układamy na talerzu, posypujemy obficie zasmażką, prószymy świeżo mielonym pieprzem.
Wygląd dania bez fajerwerków, w smaku jest super.
Nie jest łatwo kupić skorzonerę, ja spotkałam ją u Majlertów, jeśli macie blisko na warszawską Białołękę to polecam gorąco się tam wybrać. A jak nie macie blisko tam, ale spotkacie czarne korzenie gdzieś na bazarku, to bez wahania zakupcie. Pycha i zdrowe w dodatku.
PS jak kupię przy okazji następnej wizyty w gospodarstwie to zamieszczę też fotki samych korzeni, bardzo są malownicze.
Skorzonera, zwana też czarnym korzeniem lub wężymordem (bo baaardzo daaawno temu sokiem z tej rośliny "leczono" w razie ukąszenia przez żmiję) to warzywo o czarnej skórce i śnieżno białym środku. Teraz zapomniane, ale kiedyś, jeszcze przed pierwszą wojną światową znane i niedrogie. Smakuje trochę jak pietruszka, trochę jak seler, trochę jak ziemniak, ale jednocześnie jest słodkawe i jakby trochę jabłkowe, brzmi dziwnie, ale jest naprawdę pysznie. Jest to warzywo zawierające sporo skrobi, więc z tych bardziej sycących.
Potrzeba (w wersji na kolację dla 2 osób):
*2-3 korzenie wężymordu
*3-4 łyżki masła
*bułka tarta
*sól, pieprz
*drobno posiekane mała cebula, dwie pieczarki i duży ząbek czosnku
*opcjonalnie chlust białego wytrawnego wina
*ewentualnie (polecam) biała część średniego pora
Korzenie obieramy, te grubsze części kroimy wzdłuż na pół, mniejsze odrosty zostawiamy jak są. Jeśli lubicie pora, to przekrawamy go wzdłuż na pół przy gotowaniu na parze lub zostawiamy w całości przy gotowaniu w osolonym wrzątku. Gotujemy oprószone solą warzywa ok. 25 min. na parze (polecam ten sposób) lub gotujemy w osolonym wrzątku 25-30min.
W czasie kiedy warzywa się gotują robimy zasmażkę. Na maśle podsmażamy czosnek i cebulę, chwilę potem dodajemy pieczarki, wrzucamy szczyptę lub dwie soli. Jak dodatki będą już miękkie wsypujemy hojną garść bułki tartej i przesmażamy chwilę cały czas mieszając. Opcjonalnie wlewamy chlust wina (na oko to chlust ma u mnie 3-4 łyżki) i mieszając odparowujemy płyn. Jeśli po chwili masa nadal będzie papkowata, to dosypujemy jeszcze trochę bułki i chwilę smażymy cały czas mieszając, aż zasmażka będzie miała grudkowatą, suchą konsystencję jak typowa złocista zasmażka z masła i tartej bułki. Ogólnie zasmażkę robi się niecałe 10 min. (albo 5 min. bez wina) cały czas mieszając, żeby się masło nie przypaliło. Warto zacząć ją robić dopiero pod koniec gotowania warzyw. Jeśli już taką robiliście to wiecie, że to żadna filozofia.
Warzywa układamy na talerzu, posypujemy obficie zasmażką, prószymy świeżo mielonym pieprzem.
Wygląd dania bez fajerwerków, w smaku jest super.
Nie jest łatwo kupić skorzonerę, ja spotkałam ją u Majlertów, jeśli macie blisko na warszawską Białołękę to polecam gorąco się tam wybrać. A jak nie macie blisko tam, ale spotkacie czarne korzenie gdzieś na bazarku, to bez wahania zakupcie. Pycha i zdrowe w dodatku.
PS jak kupię przy okazji następnej wizyty w gospodarstwie to zamieszczę też fotki samych korzeni, bardzo są malownicze.
wtorek, 18 grudnia 2012
Potrawy świąteczne
Podobnie jak w zeszłym roku, tak i w tym nie bardzo mam czas świąteczne gotowanie i pieczenie czy robienie ozdóbek. Na szczęście jeszcze jeżdżę na świąteczne kolacje po rodzince, więc jest bezstresowo, nie mam na głowie przygotowania świąt.
Inna sprawa, że jako pracownik galerii handlowej mam "świątecznej atmosfery" powyżej uszu. Kiedy wracam do domu mam ochotę raczej zrobić szybki obiad, a potem usiąść spokojnie w fotelu z fajną książką i kubkiem gorącej herbaty albo butelką dobrego piwa niż zapełniać dom świątecznymi ozdóbkami. Świąteczne hity niestety kojarzą mi się raczej z całymi stadami ludzi biegających po centrach handlowych z obłędem w oczach, warczących na siebie nawzajem i na sprzedawców. Tu pozdrowienia np. dla pana, który wpada do pierwszego od wejścia na sklepu i naskakuje na pracownika, że to skandal, że powinniśmy coś z tym zrobić, bo on tyle czasu nie mógł nigdzie zaparkować i to żałosne, że galeria nie ma większego parkingu. Trochę żałuję, że nie odpowiedziałam panu, że bardzo przepraszam, obiecuję poprawę i po pracy wezmę szpadel i taczkę z kostką brukową i powiększę parking... Pozdrawiam też serdecznie miłą panią, która oburzyła się straszliwie (no bo jak to! kolejka jest! ona była pierwsza!), kiedy poprosiłam do kasy ze środka kolejki panią w zaawansowanej ciąży. I tak bez przerwy przez cały ostatni weekend... Ktoś powinien zrobić jakieś ciekawe badania socjologiczne o ogromnym wzroście agresji występującym w populacji ludzkiej przez dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodzenia.
No, ponarzekałam sobie, ale wcale to nie oznacza, że nie lubię świąt. Przeciwnie, jutro lub pojutrze będę kupować choinkę (którą od najmłodszych lat strasznie lubię ubierać), na pewno zrobię też jakiś świąteczny stroik. Prezenty czekają w szafie ubrane w kolorowy papier. Uwielbiam świąteczny, świerkowy zapach w domu i same święta, tradycyjne potrawy i spotkania z rodzinką.
Może w 2013 uda mi się spokojnie przez cały rok opracować i napisać wigilijne wpisy, które sobie zapiszę i które potem będę dumnie publikować przed świętami. A na razie linki do kilku przepisów idealnych na bożonarodzeniowy stół, które już znalazły się na blogu.
Inna sprawa, że jako pracownik galerii handlowej mam "świątecznej atmosfery" powyżej uszu. Kiedy wracam do domu mam ochotę raczej zrobić szybki obiad, a potem usiąść spokojnie w fotelu z fajną książką i kubkiem gorącej herbaty albo butelką dobrego piwa niż zapełniać dom świątecznymi ozdóbkami. Świąteczne hity niestety kojarzą mi się raczej z całymi stadami ludzi biegających po centrach handlowych z obłędem w oczach, warczących na siebie nawzajem i na sprzedawców. Tu pozdrowienia np. dla pana, który wpada do pierwszego od wejścia na sklepu i naskakuje na pracownika, że to skandal, że powinniśmy coś z tym zrobić, bo on tyle czasu nie mógł nigdzie zaparkować i to żałosne, że galeria nie ma większego parkingu. Trochę żałuję, że nie odpowiedziałam panu, że bardzo przepraszam, obiecuję poprawę i po pracy wezmę szpadel i taczkę z kostką brukową i powiększę parking... Pozdrawiam też serdecznie miłą panią, która oburzyła się straszliwie (no bo jak to! kolejka jest! ona była pierwsza!), kiedy poprosiłam do kasy ze środka kolejki panią w zaawansowanej ciąży. I tak bez przerwy przez cały ostatni weekend... Ktoś powinien zrobić jakieś ciekawe badania socjologiczne o ogromnym wzroście agresji występującym w populacji ludzkiej przez dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodzenia.
No, ponarzekałam sobie, ale wcale to nie oznacza, że nie lubię świąt. Przeciwnie, jutro lub pojutrze będę kupować choinkę (którą od najmłodszych lat strasznie lubię ubierać), na pewno zrobię też jakiś świąteczny stroik. Prezenty czekają w szafie ubrane w kolorowy papier. Uwielbiam świąteczny, świerkowy zapach w domu i same święta, tradycyjne potrawy i spotkania z rodzinką.
Może w 2013 uda mi się spokojnie przez cały rok opracować i napisać wigilijne wpisy, które sobie zapiszę i które potem będę dumnie publikować przed świętami. A na razie linki do kilku przepisów idealnych na bożonarodzeniowy stół, które już znalazły się na blogu.
środa, 5 grudnia 2012
Carbonade, czyli wołowina po flamandzku, czyli wreszcie koniec listopada pełnego wrażeń
Tak... listopad w tym roku to był czas pełen wrażeń; skręciłam sobie nogę; zginął śmiercią nagłą i tragiczną mój śmieszny, stary, granatowy VW Golfik (na szczęście samochodzina stanął na wysokości zadania i choć sam życie oddał, to ludziom w środku nic się nie stało); po raz pierwszy przejechałam samochodem na raz więcej niż 100km (czyli świeżo zakupionym, nieznanym autem 430km z Legnicy, było dość strasznie); Ukochany miał drobną przygodę z nadziewaniem się na podstępnie wystającą rurę i z całkiem poważnym szyciem w szpitalu; ja miałam wątpliwą przyjemność zwiedzania różnych urzędów w celu zarejestrowania samochodu świeżo sprowadzonego z Niemiec; Ziomkowi znów zaczęło łzawić oko, ale zbyt źle na razie nie jest...
Jak na moje spokojne, nudnawe życie, to naprawdę dużo się działo jak na jeden miesiąc, mam cichą nadzieję, że grudzień będzie o wiele nudniejszy.
A skoro powróciła mi chętka na pisanie, to będzie danie naprawdę popisowe.
Wspaniale rozgrzewa i syci po powrocie do domu z zimnego dworu, a dzięki piernikowym nutom świetnie będzie pasować na świątecznym stole.
Przepyszny, aromatyczny, rozgrzewający, rewelacyjny gulasz wołowy na ciemnym piwie, ściągnięty z bloga Belgia od Kuchni (tu), choć sam przepis jest za naszym, polskim Makłowiczem.
Przepis z serdecznym pozdrowieniem dla Clement'a, na razie jedynego Belga, którego poznałam osobiście.
Potrzeba:
Mięso kroimy w małą kostkę (ok. 1 cm), mieszamy z solą i pieprzem. Cebulę kroimy (nie musi być zbyt drobno). Przygotowujemy porządny gar z grubym dnem (albo zwykły garnek, ale wtedy musimy uważać, żeby nam się nie przypaliło i bardzo często mieszać). Na patelni rozgrzewamy masło i partiami obsmażamy wołowinę, 1 kg mięsa powinniśmy podzielić na 3-4 porcje (każdą podsmażoną partię przekładamy do gara, a na patelnię wrzucamy z nowym kawałeczkiem masła następną porcję; jeśli wrzucimy całe mięso na raz, to bardziej się podgotuje niż usmaży). Na tej samej patelni, po obsmażaniu mięsa szklimy cebulę i też wrzucamy do gara z podsmażoną krową.
Na patelnię wylewamy pół butelki piwa i mieszamy dokładnie, na delikatnym ogniu, żeby zebrać z patelni wszystkie smakowite przysmażeliny z mięsa i cebuli. To piwo też wlewamy do gara z mięsem i cebulą.
Do wyżej wymienionego gara wlewamy resztę piwa, dodajemy sporą gałązkę tymianku, liście laurowe i cukier. Gotujemy na wolnym ogniu godzinę, jeśli płyn zbyt wyparuje to otwieramy kolejną butelkę piwa i dolewamy wedle potrzeby.
Pod koniec gotowania dodajemy ocet oraz (żeby zagęścić sos) rozkruszone w palcach pierniczki katarzynki (albo speculosy, itp.), ewentualnie dodajemy więcej soli i/lub pieprzu. Gotujemy jeszcze 10-20 min.
W oryginalnej wersji podajemy z frytkami, choć mi znacznie smaczniej kojarzy się to danie z puree ziemniaczanym, z którym można zmieszać przepyszny sos. Podajemy z brukselką, fasolką szparagową albo sałatą. Sos jest wspaniały, gęsty, aromatyczny, trochę piernikowy, trochę słodki, trochę gorzki, a mięso kruche, miękkie i pełne smaku. Głęboki, brązowy kolor dania sprawia, że ten gulasz wygląda trochę jak jakiś deser w czekoladzie.
Pyszności.
*U mnie to była butelka 0,5 Karmi i 0,5 Żywca Portera i takie połączenie polecam. Mogą też być, na ten przykład dwa ciemne Tyskie albo 2 butelki piwa Heban, itp. Natomiast jak dla mnie samo Karmi w efekcie końcowym było by zbyt słodkie, za to zmieszane z ostrym i gorzkim Żywcem Porterem daje pyszny duet delikatnej goryczki i słodyczy. Dwa razy Żywiec Porter raczej się nie nada, bo jest za mocny i za gorzki.
Jak na moje spokojne, nudnawe życie, to naprawdę dużo się działo jak na jeden miesiąc, mam cichą nadzieję, że grudzień będzie o wiele nudniejszy.
A skoro powróciła mi chętka na pisanie, to będzie danie naprawdę popisowe.
Wspaniale rozgrzewa i syci po powrocie do domu z zimnego dworu, a dzięki piernikowym nutom świetnie będzie pasować na świątecznym stole.
Przepyszny, aromatyczny, rozgrzewający, rewelacyjny gulasz wołowy na ciemnym piwie, ściągnięty z bloga Belgia od Kuchni (tu), choć sam przepis jest za naszym, polskim Makłowiczem.
Przepis z serdecznym pozdrowieniem dla Clement'a, na razie jedynego Belga, którego poznałam osobiście.
Potrzeba:
- 1kg wołowiny bez kości (np. zrazowa)
- 3 cebule
- masło
- gałązka tymianku, dwa liście laurowe
- 2 butelki ciemnego piwa (u mnie 0,5l Karmi i 0,5l Żywca Portera)*
- łyżka cukru trzcinowego (a najlepiej oryginalnego cassonade, jak przypadkiem mamy)
- 2 łyżki octu z czerwonego wina
- 2 łyżki musztardy (najlepiej takiej ostrzejszej, np. rosyjskiej)
- 3 pierniczki katarzynki (albo gruba kromka piernika, albo gruba kromka ciemnego pieczywa i trochę przyprawy do piernika, albo kilka speculosów jeśli takie mamy)
Mięso kroimy w małą kostkę (ok. 1 cm), mieszamy z solą i pieprzem. Cebulę kroimy (nie musi być zbyt drobno). Przygotowujemy porządny gar z grubym dnem (albo zwykły garnek, ale wtedy musimy uważać, żeby nam się nie przypaliło i bardzo często mieszać). Na patelni rozgrzewamy masło i partiami obsmażamy wołowinę, 1 kg mięsa powinniśmy podzielić na 3-4 porcje (każdą podsmażoną partię przekładamy do gara, a na patelnię wrzucamy z nowym kawałeczkiem masła następną porcję; jeśli wrzucimy całe mięso na raz, to bardziej się podgotuje niż usmaży). Na tej samej patelni, po obsmażaniu mięsa szklimy cebulę i też wrzucamy do gara z podsmażoną krową.
Na patelnię wylewamy pół butelki piwa i mieszamy dokładnie, na delikatnym ogniu, żeby zebrać z patelni wszystkie smakowite przysmażeliny z mięsa i cebuli. To piwo też wlewamy do gara z mięsem i cebulą.
Do wyżej wymienionego gara wlewamy resztę piwa, dodajemy sporą gałązkę tymianku, liście laurowe i cukier. Gotujemy na wolnym ogniu godzinę, jeśli płyn zbyt wyparuje to otwieramy kolejną butelkę piwa i dolewamy wedle potrzeby.
Pod koniec gotowania dodajemy ocet oraz (żeby zagęścić sos) rozkruszone w palcach pierniczki katarzynki (albo speculosy, itp.), ewentualnie dodajemy więcej soli i/lub pieprzu. Gotujemy jeszcze 10-20 min.
W oryginalnej wersji podajemy z frytkami, choć mi znacznie smaczniej kojarzy się to danie z puree ziemniaczanym, z którym można zmieszać przepyszny sos. Podajemy z brukselką, fasolką szparagową albo sałatą. Sos jest wspaniały, gęsty, aromatyczny, trochę piernikowy, trochę słodki, trochę gorzki, a mięso kruche, miękkie i pełne smaku. Głęboki, brązowy kolor dania sprawia, że ten gulasz wygląda trochę jak jakiś deser w czekoladzie.
Pyszności.
*U mnie to była butelka 0,5 Karmi i 0,5 Żywca Portera i takie połączenie polecam. Mogą też być, na ten przykład dwa ciemne Tyskie albo 2 butelki piwa Heban, itp. Natomiast jak dla mnie samo Karmi w efekcie końcowym było by zbyt słodkie, za to zmieszane z ostrym i gorzkim Żywcem Porterem daje pyszny duet delikatnej goryczki i słodyczy. Dwa razy Żywiec Porter raczej się nie nada, bo jest za mocny i za gorzki.
czwartek, 14 czerwca 2012
Pieczone szparagi
Przepis podpatrzony na blogu Bea w kuchni. Jak już pisałam szparagi przepyszne. Jak nie wierzycie mi, to Ukochany potwierdza ich przepyszność.
Potrzeba:
*dwa pęczki szparagów
*oliwa ze słoiczka z suszonymi pomidorami w oliwie (ok. 5-6 łyżek), jak nie mamy, to oczywiście może być też zwykła oliwa
*nie musi być, ale warto dodać trochę białego wytrawnego wina (no tak z 1/4 - 1/3 szklanki)
*świeża bazylia (garść porwanych liści), sól, pieprz
*czarne oliwki (spora garść), 3-4 duże ząbki czosnku (najlepiej młodego), pomidorki koktajlowe (tyle, na ile mamy ochotę)
Szparagi dokładnie obieramy, można je pokroić w mniejsze kawałki. Układamy w żaroodpornym naczyniu wraz z pokrojonymi w plasterki ząbkami czosnku, bazylią i pomidorkami. Pomidorki nakłuwamy widelcem, żeby nie popękały za bardzo w trakcie pieczenia. Mieszamy oliwę z winem, solą i pieprzem. Polewamy szparagi, dokładnie mieszamy.
Wkładamy do nagrzanego piekarnika (220 stopni). W trakcie pieczenia mieszamy całość 2-3 razy.
Uwagi techniczne:
-Bea podaje czas pieczenia 10-12 min i taki czas, ufając autorce Wam polecam. Jeśli ktoś ma wiekowy, gazowy piekarnik, który nie słyszał o termoobiegu i termostacie, i którego termometr na drzwiczkach poddał się już wiele lat temu to informuję, że u mnie szparagi piekły się 23 min. (czyli do organoleptycznie stwierdzonej miękkości szparagów)
-pomieszałam pęczek zielonych i białych szparagów. Potrzebują one jednak różnego czasu obróbki termicznej. Zielone pieką czy gotują się szybciej. U mnie zielone były akurat, a białe trochę chrupkie (ale już nie surowe). Mi ta różnorodność smaków i struktury pasowała, ale jak chcecie równo upieczone, to trzeba dać tylko białe, albo tylko zielone szparagi.
Pyszności. No ale przepis za Jamie'em Oliverem, więc musi być pysznie. W poniedziałek zrobię powtórkę :)
Potrzeba:
*dwa pęczki szparagów
*oliwa ze słoiczka z suszonymi pomidorami w oliwie (ok. 5-6 łyżek), jak nie mamy, to oczywiście może być też zwykła oliwa
*nie musi być, ale warto dodać trochę białego wytrawnego wina (no tak z 1/4 - 1/3 szklanki)
*świeża bazylia (garść porwanych liści), sól, pieprz
*czarne oliwki (spora garść), 3-4 duże ząbki czosnku (najlepiej młodego), pomidorki koktajlowe (tyle, na ile mamy ochotę)
Szparagi dokładnie obieramy, można je pokroić w mniejsze kawałki. Układamy w żaroodpornym naczyniu wraz z pokrojonymi w plasterki ząbkami czosnku, bazylią i pomidorkami. Pomidorki nakłuwamy widelcem, żeby nie popękały za bardzo w trakcie pieczenia. Mieszamy oliwę z winem, solą i pieprzem. Polewamy szparagi, dokładnie mieszamy.
Wkładamy do nagrzanego piekarnika (220 stopni). W trakcie pieczenia mieszamy całość 2-3 razy.
Uwagi techniczne:
-Bea podaje czas pieczenia 10-12 min i taki czas, ufając autorce Wam polecam. Jeśli ktoś ma wiekowy, gazowy piekarnik, który nie słyszał o termoobiegu i termostacie, i którego termometr na drzwiczkach poddał się już wiele lat temu to informuję, że u mnie szparagi piekły się 23 min. (czyli do organoleptycznie stwierdzonej miękkości szparagów)
-pomieszałam pęczek zielonych i białych szparagów. Potrzebują one jednak różnego czasu obróbki termicznej. Zielone pieką czy gotują się szybciej. U mnie zielone były akurat, a białe trochę chrupkie (ale już nie surowe). Mi ta różnorodność smaków i struktury pasowała, ale jak chcecie równo upieczone, to trzeba dać tylko białe, albo tylko zielone szparagi.
Pyszności. No ale przepis za Jamie'em Oliverem, więc musi być pysznie. W poniedziałek zrobię powtórkę :)
czwartek, 24 maja 2012
Szparagi, najprościej
Sezon szparagowy w pełni, należy więc korzystać i objadać się nimi zanim znikną.
Na początek białe szparagi w postaci najprostszej, po prostu gotowane.
Można je zajadać same z podpieczonym w tosterze chlebkiem, z ziemniaczkami z koperkiem i jajkiem sadzonym albo z ziemniaczkami i kefirem, pasować też będzie "schabowy" z piersi kurczaka.
Szparagi uwielbiają towarzystwo białego wina ;)
Szparagi gotujemy w posolonej wodzie z dodatkiem grubego plastra cytryny i łyżki masła, wrzucamy je do garnka* dopiero jak woda zawrze i gotujemy ok. 10 min (może być krócej przy cieniutkich szparagach lub dłużej przy dużych i grubych). Uważamy żeby nie rozgotować.
Podajemy z majonezem wymieszanym na gładki krem z octem balsamicznym (u mnie niepełna łyżka octu i 2 łyżki majonezu, ale może być bardziej lub mniej octowo w zależności jak lubicie).
Szczerze pisząc w rzeczywistości nie jadam szparagów tak podanych, tylko kilka zapozowało do zdjęcia. Reszta leży na kuchennym stole rzucona jak popadło na stertę na wielkim talerzu. Talerz znajduje się między dwoma wygłodniałymi bestiami, które zaraz je pożrą zupełnie nie zawracając sobie głowy elegancją podania :) Ważne, że jest sosik majonezowy i opieczone w tosterze kromki dobrego, białego chleba oraz pół wytrawne białe wino.
Żeby było smakowicie trzeba wybrać świeży pęczek, jak najbardziej biały, powierzchnia pędów nie może być zeschnięta, powinny być kruche, tak żeby się łamać, a nie giąć. Obieramy ostrym nożykiem cieniutko, ale dokładnie. Nie wyglądają na takie, ale młodziutkie pędy mają bardzo twardą korę, niedokładnie obrane będą trudne do zjedzenia, bo z wierzchu straszliwie łykowate. Jak ktoś się przyjrzy to w tle zdjęcia widać talerzyk ze stertą obierków, powstałą już z ugotowanych szparagów. Ukochanemu trochę się zapomniała nauka z zeszłego roku, dlaczego trzeba te bielutkie, na pierwszy rzut oka delikatne roślinki dokładnie obierać :)
A poniżej szparagi w wersji pełnoobiadowej. Z miseczką kefiru i obowiązkowym beżowym sosem majonezowo-octowym. Do tego pierwsze w tym roku młode ziemniaczki. Pysznie dziś było.
Na opisanie czekają też rewelacyjne (już sfotografowane i zjedzone) grillowane zielone szparagi. Hmn... obiecuję, że się postaram, żeby wpis pojawił się zanim skończy się bezlitośnie krótki szparagowy sezon.
*Garnek powinien być na tyle duży, żeby szparagi zmieściły się leżąc (nie musimy wypełniać go wodą po brzegi, wystarczy 1/3 czy 1/2 tak żeby miały się w czym gotować). Jeśli są bardzo długie możemy ugotować je w dużej patelni, ewentualnie można odciąć główki, wrzucić na gotującą się wodę końcówki, a chwilę później delikatniejsze główki.
Na początek białe szparagi w postaci najprostszej, po prostu gotowane.
Można je zajadać same z podpieczonym w tosterze chlebkiem, z ziemniaczkami z koperkiem i jajkiem sadzonym albo z ziemniaczkami i kefirem, pasować też będzie "schabowy" z piersi kurczaka.
Szparagi uwielbiają towarzystwo białego wina ;)
Szparagi gotujemy w posolonej wodzie z dodatkiem grubego plastra cytryny i łyżki masła, wrzucamy je do garnka* dopiero jak woda zawrze i gotujemy ok. 10 min (może być krócej przy cieniutkich szparagach lub dłużej przy dużych i grubych). Uważamy żeby nie rozgotować.
Podajemy z majonezem wymieszanym na gładki krem z octem balsamicznym (u mnie niepełna łyżka octu i 2 łyżki majonezu, ale może być bardziej lub mniej octowo w zależności jak lubicie).
Szczerze pisząc w rzeczywistości nie jadam szparagów tak podanych, tylko kilka zapozowało do zdjęcia. Reszta leży na kuchennym stole rzucona jak popadło na stertę na wielkim talerzu. Talerz znajduje się między dwoma wygłodniałymi bestiami, które zaraz je pożrą zupełnie nie zawracając sobie głowy elegancją podania :) Ważne, że jest sosik majonezowy i opieczone w tosterze kromki dobrego, białego chleba oraz pół wytrawne białe wino.
Żeby było smakowicie trzeba wybrać świeży pęczek, jak najbardziej biały, powierzchnia pędów nie może być zeschnięta, powinny być kruche, tak żeby się łamać, a nie giąć. Obieramy ostrym nożykiem cieniutko, ale dokładnie. Nie wyglądają na takie, ale młodziutkie pędy mają bardzo twardą korę, niedokładnie obrane będą trudne do zjedzenia, bo z wierzchu straszliwie łykowate. Jak ktoś się przyjrzy to w tle zdjęcia widać talerzyk ze stertą obierków, powstałą już z ugotowanych szparagów. Ukochanemu trochę się zapomniała nauka z zeszłego roku, dlaczego trzeba te bielutkie, na pierwszy rzut oka delikatne roślinki dokładnie obierać :)
A poniżej szparagi w wersji pełnoobiadowej. Z miseczką kefiru i obowiązkowym beżowym sosem majonezowo-octowym. Do tego pierwsze w tym roku młode ziemniaczki. Pysznie dziś było.
Na opisanie czekają też rewelacyjne (już sfotografowane i zjedzone) grillowane zielone szparagi. Hmn... obiecuję, że się postaram, żeby wpis pojawił się zanim skończy się bezlitośnie krótki szparagowy sezon.
*Garnek powinien być na tyle duży, żeby szparagi zmieściły się leżąc (nie musimy wypełniać go wodą po brzegi, wystarczy 1/3 czy 1/2 tak żeby miały się w czym gotować). Jeśli są bardzo długie możemy ugotować je w dużej patelni, ewentualnie można odciąć główki, wrzucić na gotującą się wodę końcówki, a chwilę później delikatniejsze główki.
piątek, 27 stycznia 2012
Gulasz szekely, czyli gulasz z Transylwanii, którym być może objadał się Dracula
Jest przepyszny. Tak, wiem, że piszę tak właściwie przy każdym przepisie, ale to tylko dlatego, że na blogu lądują tylko te, które najbardziej lubię. A ten jest pyszny : ) Podobny do węgierskiego gulaszu segedyńskiego, ale jak dla mnie smaczniejszy. Różnica w wyglądzie niewielka, ale w smaku znacząca (obecność zielonej papryki, świeżych pomidorów i kaparów, rzadki w moich przepisach brak czosnku). Czy to nie podejrzane, że gulasz rodem z Transylwanii nie zawiera w recepturze czosnku?
Jeden z niewielkiego i elitarnego grona przepisów, które na stałe weszły do mojej kuchni i są w miarę regularnie powtarzane.
Posiada entuzjastyczną rekomendację ukochanego.
Zaczerpnięty z bloga W kuchni Usagi i prawie nie zmieniony (wszedł do kanonu mojej kuchni, więc naturalnie ewoluował, zmieniając troszkę proporcje i kroki wykonania, ale jak na mnie, to zmiany są naprawdę niewielkie).
Jeśli chodzi o kapustę, to z ukochanym lubimy kwaśniejsze smaki. Nie tylko nie płuczę kapusty, ale wybieram na bazarku taką kwaśniejszą i do gulaszu dodaję też cały sok spod kapusty. Jak ktoś lubi taką mniej kwaśną wersję, to kapustę na sicie przepłukać należy zimną wodą.
Potrzeba:
*500- 700g mieszanego mięsa, u mnie jest pół na pól wołowina z wieprzową szynką (jestem pewna, że byłby wspaniały z szynką i baraniną, ale nie chce mi się jeździć na drugi koniec Warszawy po owcę), ewentualnie, jeśli ktoś tak lubi, to może być indyk (ale myślę, że drób mniej pasuje do zdecydowanego smaku kiszonej kapusty)
*kiszona kapusta (w gramach tyle samo co mamy mięsa)
*dwie średnie cebule, dwie duże zielone papryki, 5 dużych pomidorów bez skórki (ewentualnie pomidory z puszki, ale ze świeżymi jest o wiele lepsze)
*niepełna łyżeczka świeżo zmielonego pieprzu, 3 liście laurowe, łyżka słodkiej papryki, niepełna łyżeczka mielonego kminku, szczypta płatków chilli, sól do smaku
*dwie czubate łyżki kaparów
*masło i trochę oleju do smażenia
*ewentualnie 300 ml kwaśnej śmietany
Na patelni rozgrzać olej i na dużym ogniu porządnie obsmażyć mięso. W garnku z grubym dnem rozgrzać kawał masła i zeszklić cebulę. Potem dodać pokrojone w grubą kostkę papryki i przesmażyć. Dodajemy do garnka mięso z patelni, a na patelnię wlewamy pół szklanki gorącej wody, mieszamy z pozostałymi na patelni przysmażelinami z mięsa i dodajemy do garnka (chodzi o to, żeby jak najwięcej smaku ze smażenia znalazło się w gulaszu). Dodajemy przyprawy (poza solą) i dusimy całość ok. 30 min. Dodajemy kapustę i pokrojone w sporą kostkę pomidory. Dusimy na małym ogniu pod przykryciem przez godzinę, z tym, że po pół godzinie dodajemy kapary i dosalamy do smaku.
Według oryginalnego przepisu pod koniec, tuż przez podaniem należy wmieszać do gulaszu śmietanę. Nigdy tego nie zrobiłam, bo ukochany nie cierpi śmietany i mleka, a zabielenie gulaszu czy zupy miałoby ten skutek, że musiałabym, zjeść je sama : ) Bez śmietany już jest rewelacyjny, ja jednak jestem fanem kefirów, śmietany czy zsiadłego mleka. Czasem do tego gulaszu kładę sobie na talerz łychę gęstej, kwaśnej śmietany i wtedy to już w ogóle rządzi.
Gulasz z fotki jest ułomny, zawiera w sobie koncentrat pomidorowy zamiast pomidorów (co ujemnie wpłynęło na smak). Akurat nie miałam pomidorów, ani gdzie ich kupić, bo został zrobiony w ostatniej chwili, żeby było coś sycącego i rozgrzewającego na grudniowy wyjazd na działkę w celu drwalowania (ścięcia całkiem sporych, ok. 15-18m świerków, które przestały nas cieszyć, a zaczęły zawadzać i dawać o wiele za dużo cienia). Był smakowity bardzo, bo to wspaniały przepis, ale zdecydowanie lepszy jest z normalnymi pomidorami, a nie koncentratem. Ma też wtedy fajniejszy kolor, nie taki ceglasty. Na fotce z kawałkiem całkiem niezłej bułki, ale najlepszy jest ze świeżo ugotowanymi ziemniakami, takimi w całości, a nie tłuczonymi.
PS z dn. 30 czerwca 2012
Jeśli chodzi o fotki, to trochę po macoszemu potraktowałam ten przepis, a przecież jest jednym z moich ulubionych. Dlatego po pół roku dodam bardziej cywilizowane zdjęcie. Mój wczorajszy obiadek, ze szklaneczką zimnego kefiru obok.
Jeden z niewielkiego i elitarnego grona przepisów, które na stałe weszły do mojej kuchni i są w miarę regularnie powtarzane.
Posiada entuzjastyczną rekomendację ukochanego.
Zaczerpnięty z bloga W kuchni Usagi i prawie nie zmieniony (wszedł do kanonu mojej kuchni, więc naturalnie ewoluował, zmieniając troszkę proporcje i kroki wykonania, ale jak na mnie, to zmiany są naprawdę niewielkie).
Jeśli chodzi o kapustę, to z ukochanym lubimy kwaśniejsze smaki. Nie tylko nie płuczę kapusty, ale wybieram na bazarku taką kwaśniejszą i do gulaszu dodaję też cały sok spod kapusty. Jak ktoś lubi taką mniej kwaśną wersję, to kapustę na sicie przepłukać należy zimną wodą.
Potrzeba:
*500- 700g mieszanego mięsa, u mnie jest pół na pól wołowina z wieprzową szynką (jestem pewna, że byłby wspaniały z szynką i baraniną, ale nie chce mi się jeździć na drugi koniec Warszawy po owcę), ewentualnie, jeśli ktoś tak lubi, to może być indyk (ale myślę, że drób mniej pasuje do zdecydowanego smaku kiszonej kapusty)
*kiszona kapusta (w gramach tyle samo co mamy mięsa)
*dwie średnie cebule, dwie duże zielone papryki, 5 dużych pomidorów bez skórki (ewentualnie pomidory z puszki, ale ze świeżymi jest o wiele lepsze)
*niepełna łyżeczka świeżo zmielonego pieprzu, 3 liście laurowe, łyżka słodkiej papryki, niepełna łyżeczka mielonego kminku, szczypta płatków chilli, sól do smaku
*dwie czubate łyżki kaparów
*masło i trochę oleju do smażenia
*ewentualnie 300 ml kwaśnej śmietany
Na patelni rozgrzać olej i na dużym ogniu porządnie obsmażyć mięso. W garnku z grubym dnem rozgrzać kawał masła i zeszklić cebulę. Potem dodać pokrojone w grubą kostkę papryki i przesmażyć. Dodajemy do garnka mięso z patelni, a na patelnię wlewamy pół szklanki gorącej wody, mieszamy z pozostałymi na patelni przysmażelinami z mięsa i dodajemy do garnka (chodzi o to, żeby jak najwięcej smaku ze smażenia znalazło się w gulaszu). Dodajemy przyprawy (poza solą) i dusimy całość ok. 30 min. Dodajemy kapustę i pokrojone w sporą kostkę pomidory. Dusimy na małym ogniu pod przykryciem przez godzinę, z tym, że po pół godzinie dodajemy kapary i dosalamy do smaku.
Według oryginalnego przepisu pod koniec, tuż przez podaniem należy wmieszać do gulaszu śmietanę. Nigdy tego nie zrobiłam, bo ukochany nie cierpi śmietany i mleka, a zabielenie gulaszu czy zupy miałoby ten skutek, że musiałabym, zjeść je sama : ) Bez śmietany już jest rewelacyjny, ja jednak jestem fanem kefirów, śmietany czy zsiadłego mleka. Czasem do tego gulaszu kładę sobie na talerz łychę gęstej, kwaśnej śmietany i wtedy to już w ogóle rządzi.
Gulasz z fotki jest ułomny, zawiera w sobie koncentrat pomidorowy zamiast pomidorów (co ujemnie wpłynęło na smak). Akurat nie miałam pomidorów, ani gdzie ich kupić, bo został zrobiony w ostatniej chwili, żeby było coś sycącego i rozgrzewającego na grudniowy wyjazd na działkę w celu drwalowania (ścięcia całkiem sporych, ok. 15-18m świerków, które przestały nas cieszyć, a zaczęły zawadzać i dawać o wiele za dużo cienia). Był smakowity bardzo, bo to wspaniały przepis, ale zdecydowanie lepszy jest z normalnymi pomidorami, a nie koncentratem. Ma też wtedy fajniejszy kolor, nie taki ceglasty. Na fotce z kawałkiem całkiem niezłej bułki, ale najlepszy jest ze świeżo ugotowanymi ziemniakami, takimi w całości, a nie tłuczonymi.
PS z dn. 30 czerwca 2012
Jeśli chodzi o fotki, to trochę po macoszemu potraktowałam ten przepis, a przecież jest jednym z moich ulubionych. Dlatego po pół roku dodam bardziej cywilizowane zdjęcie. Mój wczorajszy obiadek, ze szklaneczką zimnego kefiru obok.
niedziela, 6 listopada 2011
Dyniowe risotto
Moje pierwsze spotkanie z risotto i ryżem do risotto. Na pewno nie ostatnie : )
Bardzo spodobała mi się konsystencja tego rodzaju ryżu, całość jest pysznie kremowa, ale ziarenka są dobrze wyczuwalne. Trzeba uważać, żeby nie rozgotować. Niestety to jedno z tych dań, co to nie lubią za długo leżeć w lodówce i być odgrzewane, całość strasznie papciowacieje. Lepiej zrobić porcję do zjedzenia na jeden dzień, góra dwa. Przepis zaczerpnięty z Mirabelkowy blog .
Potrzeba
*szklankę ryżu do risotto (koniecznie takiego, zwykły ryż nie będzie miał takiej konsystencji)
*2 szklanki dyni pokrojonej w drobną kostkę
*masło
*szklanka białego wina (wytrawne lub półwytrawne)
*cebula
*ok. 600 ml bulionu
*mały ząbek czosnku
*sól, pieprz, odrobinkę płatków chilli
*garść posiekanej zieleniny (w oryginale powinno być kilka posiekanych listków szałwii, nie dodałam, bo nie miałam, ale myślę, że bardzo by tu pasowały)
*starty parmezan lub pecorino (u mnie było pecorino, na zdjęciu nieobecne, bo przypomniałam sobie o nim dopiero w trakcie jedzenia, bardzo fajnie podbija smak i nie należy go pomijać :)
Potrzebna będzie patelnia lub garnek z grubym dnem. Rozgrzewamy masło, wrzucamy posiekaną cebulkę, przesmażamy. Dorzucamy połowę dyni, delikatnie obsmażamy. Kiedy cebula się zeszkli, ale nie zarumieni, dodajemy ryż. Jak będzie za mało, dokładamy więcej masła. Smażymy, aż ryż cały pokryje się masłem i lekko się zeszkli. Wlewamy szklankę wina, mieszamy aż odparuje. Wlewamy po trochu bulion, każdą porcję dopiero jak ryż wchłonie poprzednią, mieszamy po każdym dolaniu. Jeśli zbraknie bulionu, a nadal będzie potrzebowało płynu, można dolać też troszkę wody. Po ok. 10 minutach dodać resztę dyni. Gotować jeszcze 5-10 min., ryż powinien być miękki, ale nie rozgotowany. Doprawić solą, pieprzem i odrobinką chilli.
Posypać zieleniną i startym serem. Serwować z pozostałym winem w ładnym kieliszku. U mnie dodatkowo dwa kawałki długo dojrzewającego sera, typu holender czy cheddar (ten na zdjęciu to pyszna, aromatyczna kozia gouda). Podane proporcje są na 3-4 osoby.
Mniam, mniam.
A następne risotto w mojej kuchni będzie grzybowe.
Bardzo spodobała mi się konsystencja tego rodzaju ryżu, całość jest pysznie kremowa, ale ziarenka są dobrze wyczuwalne. Trzeba uważać, żeby nie rozgotować. Niestety to jedno z tych dań, co to nie lubią za długo leżeć w lodówce i być odgrzewane, całość strasznie papciowacieje. Lepiej zrobić porcję do zjedzenia na jeden dzień, góra dwa. Przepis zaczerpnięty z Mirabelkowy blog .
Potrzeba
*szklankę ryżu do risotto (koniecznie takiego, zwykły ryż nie będzie miał takiej konsystencji)
*2 szklanki dyni pokrojonej w drobną kostkę
*masło
*szklanka białego wina (wytrawne lub półwytrawne)
*cebula
*ok. 600 ml bulionu
*mały ząbek czosnku
*sól, pieprz, odrobinkę płatków chilli
*garść posiekanej zieleniny (w oryginale powinno być kilka posiekanych listków szałwii, nie dodałam, bo nie miałam, ale myślę, że bardzo by tu pasowały)
*starty parmezan lub pecorino (u mnie było pecorino, na zdjęciu nieobecne, bo przypomniałam sobie o nim dopiero w trakcie jedzenia, bardzo fajnie podbija smak i nie należy go pomijać :)
Potrzebna będzie patelnia lub garnek z grubym dnem. Rozgrzewamy masło, wrzucamy posiekaną cebulkę, przesmażamy. Dorzucamy połowę dyni, delikatnie obsmażamy. Kiedy cebula się zeszkli, ale nie zarumieni, dodajemy ryż. Jak będzie za mało, dokładamy więcej masła. Smażymy, aż ryż cały pokryje się masłem i lekko się zeszkli. Wlewamy szklankę wina, mieszamy aż odparuje. Wlewamy po trochu bulion, każdą porcję dopiero jak ryż wchłonie poprzednią, mieszamy po każdym dolaniu. Jeśli zbraknie bulionu, a nadal będzie potrzebowało płynu, można dolać też troszkę wody. Po ok. 10 minutach dodać resztę dyni. Gotować jeszcze 5-10 min., ryż powinien być miękki, ale nie rozgotowany. Doprawić solą, pieprzem i odrobinką chilli.
Posypać zieleniną i startym serem. Serwować z pozostałym winem w ładnym kieliszku. U mnie dodatkowo dwa kawałki długo dojrzewającego sera, typu holender czy cheddar (ten na zdjęciu to pyszna, aromatyczna kozia gouda). Podane proporcje są na 3-4 osoby.
Mniam, mniam.
A następne risotto w mojej kuchni będzie grzybowe.
piątek, 4 listopada 2011
Kaliningrad's breakfast
Bawię się ostatnio w sympatyczny konkurs z bloga Akademia kulinarna . Autorzy to szefowie kuchni z porządnych hoteli. Jest ich pięciu. Każdy wymyśla składnik przewodni, a konkursowicze mają tydzień na wymyślenie fajnego dania z tym składnikiem. Nagroda niezła, zwycięzca każdego tygodnia wygrywa warsztaty z wybranym szefem kuchni. Taka super, żeby wygrać, to nie jestem niestety, ale wymyślać potrawę na zadany temat to przednia zabawa. Dla gimnastyki umysłowo-smakowej :)
To moja propozycja na hasło "cannelloni".
Pomysł przyszedł mi do łepetyny przy okazji oglądania fotek z wycieczek za wschodnią granicę. Żarciowymi gwiazdami tych wyjazdów były:
-solanka (zupa z obowiązkowym udziałem nerek i parówek, udało mi się ją nawet upichcić w domu dzięki blogowi Kuchnia Ireny i Andrzeja , zupa na pewno kiedyś pojawi się na blogu)
-kwas chlebowy sprzedawany na ulicy z żółtych beczek (zwykle był przepyszny, choć czasem niektórzy nędzni sprzedawcy mieli w swoich beczkach straszne siki)
-sałatki na zimno z owocami morza i majonezem
- i kawior, tam w przystępnych cenach nawet dla mniej zamożnej kieszeni, i orzeszki piniowe, które na południowej Syberii są zwykłą przegryzką jak ziarna słonecznika u nas... i ... żem się wakacyjnie rozmarzyła zbytnio, pora wrócić do rzeczywistości...
W hotelu w Kaliningradzie jedliśmy na śniadanie sałatkę z kalmarów i krewetek, z jajkiem i majonezem, świeży biały chleb i do tego kieliszki zmrożonej wódki (o którą nikt nie prosił, ku naszemu lekkiemu zaskoczeniu automatycznie pojawiła się w zestawie do tej sałatki, mimo że pora była śniadaniowa, ale my na to żeśmy wcale nie narzekali ;) ).
Było bardzo smakowicie.
Przepis zainspirowało tamto śniadanie. Schroniskowa "zimna płyta" tylko w rosyjskim klimacie. Proste i jednocześnie wykwintne smaki, do których i kieliszek mroźnej wódki nie zaszkodzi nawet o poranku : )
Potrzeba:
*krewetki (te tutaj były mrożone, lepiej takie większe niż koktajlowe), paluszki surimi, wędzony łosoś, jajko na twardo, ikra, sok z cytryny, koperek, majonez
*wytrawne lub półwytrawne białe wino, masło, szalotki, niewielki, zgnieciony ząbek czosnku
*sałata lodowa i rzymska, majonez, wasabi
*cannelloni
*oliwa, plaster cytryny
*biały chleb
Króciutko gotujemy krewetki w osolonej wodzie z oliwą i plastrem cytryny, można dodać do gotowania płatki chilli. Krewetki wrzucamy na wrzącą wodę i po ponownym zawrzeniu gotujemy 1,5min (koktajlowe) lub 3-4 min większe. Potem dla smaku można je 30 sek. przesmażyć na maśle.
Na małej patelence szklimy na maśle szalotkę ze zgniecionym ząbkiem czosnku, zalewamy białym winem. Redukujemy wino, aż prawie całe zniknie. Zestawiamy z ognia.
Gotujemy al dente cannelloni w osolonej wodzie z oliwą. Mieszamy posiekaną sałatę rzymską i lodową z sosem (wymieszany majonez, proszek wasabi, troszkę soli) i nadziewamy tym ostudzone cannelloni.
Ustawimy kolumnadę z nadzianego sałatą cannelloni na talerzu (będzie fajnie wyglądało jak cannelloni poucinamy na różną wysokość). Układamy na dużym talerzu ikrę na liściu sałaty, porwane w paski surimi, porwane kawałki wędzonego łososia posypanego koperkiem, jajko na twardo posypane solą i pieprzem, gotowane krewetki oraz pasmo z szalotki. Krewetki skrapiamy sokiem z cytryny. Do tego kleks majonezu i grzanki z białego chleba albo dobry, świeży biały chleb.
Wizualnie wyszedł z tego taki raczej śmietnik na talerzu, niż danie wyglądające jak małe dzieło sztuki, ale jest za to pysznie :)
Jeśli nie macie ochoty na to całe morskie towarzystwo można zrobić wersję wegetariańską i na talerzu poukładać jakieś fajne sery. Można też zrobić samo cannelloni z sałatą i jajkiem na twardo albo sadzonym. Nawet ja nie spodziewałam się, że zimny makaron z sałatą, majonezem i (KONIECZNIE MUSI BYĆ) wasabi będzie tak smaczny.
Orientacyjne proporcje na jedną porcję. 3 cannelloni, 10-15 dag krewetek, 1-2 surimi, plaster łososia, pół jajka, nieczubata łyżka stołowa ikry, jedna szalotka, 100 ml wina, pajda chleba, tyle sałaty ile zmieści się w makaronie
To moja propozycja na hasło "cannelloni".
Pomysł przyszedł mi do łepetyny przy okazji oglądania fotek z wycieczek za wschodnią granicę. Żarciowymi gwiazdami tych wyjazdów były:
-solanka (zupa z obowiązkowym udziałem nerek i parówek, udało mi się ją nawet upichcić w domu dzięki blogowi Kuchnia Ireny i Andrzeja , zupa na pewno kiedyś pojawi się na blogu)
-kwas chlebowy sprzedawany na ulicy z żółtych beczek (zwykle był przepyszny, choć czasem niektórzy nędzni sprzedawcy mieli w swoich beczkach straszne siki)
-sałatki na zimno z owocami morza i majonezem
- i kawior, tam w przystępnych cenach nawet dla mniej zamożnej kieszeni, i orzeszki piniowe, które na południowej Syberii są zwykłą przegryzką jak ziarna słonecznika u nas... i ... żem się wakacyjnie rozmarzyła zbytnio, pora wrócić do rzeczywistości...
W hotelu w Kaliningradzie jedliśmy na śniadanie sałatkę z kalmarów i krewetek, z jajkiem i majonezem, świeży biały chleb i do tego kieliszki zmrożonej wódki (o którą nikt nie prosił, ku naszemu lekkiemu zaskoczeniu automatycznie pojawiła się w zestawie do tej sałatki, mimo że pora była śniadaniowa, ale my na to żeśmy wcale nie narzekali ;) ).
Było bardzo smakowicie.
Przepis zainspirowało tamto śniadanie. Schroniskowa "zimna płyta" tylko w rosyjskim klimacie. Proste i jednocześnie wykwintne smaki, do których i kieliszek mroźnej wódki nie zaszkodzi nawet o poranku : )
Potrzeba:
*krewetki (te tutaj były mrożone, lepiej takie większe niż koktajlowe), paluszki surimi, wędzony łosoś, jajko na twardo, ikra, sok z cytryny, koperek, majonez
*wytrawne lub półwytrawne białe wino, masło, szalotki, niewielki, zgnieciony ząbek czosnku
*sałata lodowa i rzymska, majonez, wasabi
*cannelloni
*oliwa, plaster cytryny
*biały chleb
Króciutko gotujemy krewetki w osolonej wodzie z oliwą i plastrem cytryny, można dodać do gotowania płatki chilli. Krewetki wrzucamy na wrzącą wodę i po ponownym zawrzeniu gotujemy 1,5min (koktajlowe) lub 3-4 min większe. Potem dla smaku można je 30 sek. przesmażyć na maśle.
Na małej patelence szklimy na maśle szalotkę ze zgniecionym ząbkiem czosnku, zalewamy białym winem. Redukujemy wino, aż prawie całe zniknie. Zestawiamy z ognia.
Gotujemy al dente cannelloni w osolonej wodzie z oliwą. Mieszamy posiekaną sałatę rzymską i lodową z sosem (wymieszany majonez, proszek wasabi, troszkę soli) i nadziewamy tym ostudzone cannelloni.
Ustawimy kolumnadę z nadzianego sałatą cannelloni na talerzu (będzie fajnie wyglądało jak cannelloni poucinamy na różną wysokość). Układamy na dużym talerzu ikrę na liściu sałaty, porwane w paski surimi, porwane kawałki wędzonego łososia posypanego koperkiem, jajko na twardo posypane solą i pieprzem, gotowane krewetki oraz pasmo z szalotki. Krewetki skrapiamy sokiem z cytryny. Do tego kleks majonezu i grzanki z białego chleba albo dobry, świeży biały chleb.
Wizualnie wyszedł z tego taki raczej śmietnik na talerzu, niż danie wyglądające jak małe dzieło sztuki, ale jest za to pysznie :)
Jeśli nie macie ochoty na to całe morskie towarzystwo można zrobić wersję wegetariańską i na talerzu poukładać jakieś fajne sery. Można też zrobić samo cannelloni z sałatą i jajkiem na twardo albo sadzonym. Nawet ja nie spodziewałam się, że zimny makaron z sałatą, majonezem i (KONIECZNIE MUSI BYĆ) wasabi będzie tak smaczny.
Orientacyjne proporcje na jedną porcję. 3 cannelloni, 10-15 dag krewetek, 1-2 surimi, plaster łososia, pół jajka, nieczubata łyżka stołowa ikry, jedna szalotka, 100 ml wina, pajda chleba, tyle sałaty ile zmieści się w makaronie
Subskrybuj:
Posty (Atom)