.

.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przetwory. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przetwory. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 października 2017

Dynia w słoiku a'la ananas

Jeśli wierzyć starym książkom kucharskim w rodzaju "Jak gotować" Disslowej czy tomów Lucyny Ćwierczakiewiczowej to dynia jak ananas była obowiązkowym przetworem w każdej porządnej spiżarni.
W internecie jest dużo przepisów na dynię a'la ananas jednak większość z nich owo podobieństwo opiera jedynie na dość słodkiej zalewie (proporcje zalewy wzięłam stąd klik). I tyle. Zrobiłam, ale to nie było to.
W przedwojennych książkach kucharskich do wielu receptur, m.in. właśnie do ananasopodobnej dyni używano kropli ananasowych. Aromatu, który drzewiej był popularny, a dziś w sklepach praktycznie nie występuje. Zamówiłam więc aromat ananasowy przez internet.
I to jest to! Taka marynowana dynia jest rewelacyjna!
Tak, wiem, sztuczne aromaty są teraz niemodne, ale co mi tam.
Dynia jest chrupka, słodka, ale to słodycz zrównoważona lekką kwaśnością, a aromat ananasowy nadaje świetnego posmaku. Nadal czuć, że to dynia, ale jest zdecydowanie fajniejsza niż taka zwykła.


Składniki:
-1l wody
-200g cukru
-100ml octu 10%
-dynia pokrojona w kostkę (ok. 1-1,5cm), u mnie ćwiartka dyni średniej wielkości
-aromat ananasowy w proszku

Kostki dyni jak najściślej układamy w słoikach (nie da się całkiem ścisło ich poukładać, ale staramy się jak możemy). Zagotowujemy wodę z cukrem i octem, jak zawrze zmniejszamy ogień i dodajemy aromat ananasowy. Mojego dałam ćwierć łyżeczki, ale to zależy od tego jaki aromat kupimy, cy będzie w proszku czy w kroplach. Po prostu dajemy po odrobince mieszając, aż zalewa nabierze przyjemnego ananasowego aromatu.
Gorącą zalewą zalewamy dynię, zalewamy prawie pod samą zakrętkę, od razu zakręcamy i stawiamy słoiki do góry dnem. Wieczka powinny się zassać
Następnego dnia pasteryzujemy słoiki. Można tradycyjnie męczyć się pasteryzując w garze z wodą (ok. 20 min od zagotowania się wody), ale ja wolę w piekarniku. Wstawiam do zimnego piekarnika, nastawiam na 70-80 stopni i trzymam 20-30 min od momentu nagrzania piekarnika (wszystkie wieczka powinny się wybrzuszyć) i zostawiam w nim słoiki do ostygnięcia, aż wszystkie wieczka ponownie się zassają.


Taką dynię możemy użyć do sałatek, do duszenia lub pieczenia mięs, którym pasują owoce, np. do schabu czy kaczki, w miseczce jako przegryzkę na imprezowym stole, jako dodatek do talerza wędlin lub deski serów, a także do deserów.

Przetwór nietypowy i smakowity.

A resztę aromatu możecie zużyć do ciast, kremów, budyniów, serników albo innych marynowanych owoców, np. gruszek. Ananasowy aromat bardzo smakowicie podkręci smak naleśników lub racuchów z jabłkiem, albo nadzienia do szarlotki.

Uwagi techniczne:
-nie umiem napisać na ile słoików wystarczy podana ilość zalewy, musicie być przygotowani, że zalewy pewnie trzeba będzie dorobić. Do mniejszej liczby dużych słoików potrzeba mniej zalewy niż do większej ilości małych. Większa ilość małych jest za to według mnie bardziej praktyczna w użyciu. Zależy też jak jesteście dobrzy w puzzlach przestrzennych, czyli jak sprytnie potraficie poukładać dyniowe kostki w słoiku. Tak "pi razy drzwi razy oko" ta zalewa powinna wystarczyć na pięć, sześć słoików 250ml, takich tradycyjnych od dżemów.
-w niektórych słoikach te fragmenty dyniowych kostek, które były ponad zalewą odbarwiły się na biało. Nie wpływa to na smak, a jedynie na wygląd. Żeby temu odbarwieniu zapobiegnąć trzeba by wrzucić dynię do wrzącej zalewy, momencik zagotować i dynią wraz z zalewą napełniać słoiki. Jest to jednak o wiele bardziej upierdliwe, gorącymi kostkami o wiele trudniej sensownie zapełnić słoiki. Dla mnie trud zdecydowanie nie wart podjęcia. Ale uczciwie ostrzegam jeśli jesteście bardzo wrażliwymi estetami.

czwartek, 14 września 2017

Przyprawa-petarda, czyli woda grzybowa

To nie przepis będzie, a inspiracja.
Po udanym grzybobraniu kupa roboty w kuchni. W zależności od gatunku, wielkości i stanu grzybka część na suszenie, część do marynowania, część do zamrażarki na różne aromatyczne sosy i zupy.
Grzyby przeznaczone do marynowania i zamrażania wpierw trzeba obgotować.
Obgotowujemy w osolonej wodzie i potem... wiele osób tę wodę do zlewu wylewa...
Cóż za okrutne marnotrawstwo!
Taka woda po obgotowywaniu grzybów to wspaniała, aromatyczna przyprawa! Warto ją zachować.
A potem dodać ją do duszenia mięsa, do zup (np. grzybowego krupniku), użyć zamiast wody do gotowania kaszy lub zamiast wody/bulionu do risotto, do duszenia gołąbków, można w niej ugotować pierogi lub makaron, możliwości jest mnóstwo.
Po prostu aromatyczną, grzybową wodę po obgotowywaniu grzybów mrozimy i wyciągamy z zamrażarki, kiedy mamy ochotę nadać jakiemuś daniu grzybowy aromat.


Uwagi techniczne:
-Warto poczekać, aż ostygnie, a potem przecedzić przez gęste sitko ostrożnie nabierając wywar chochelką tak, żeby nie mieszać grzybowej wody i zostawiając ostatni centymetr z dna garnka. Czemu? Bo na dnie zawsze osadzi się jeszcze resztka pisaku i leśnych śmieci, których jeść nie mamy ochoty.
-Wiem, że na zdjęciu jest ta woda grzybowa w butelkach. Ale... doświadczenie, które przyszło po jakimś czasie od zrobienia tego zdjęcia mówi mi, że jedynym słusznym sposobem przechowania grzybowej wody na późniejsze czasy jest mrożenie. Grzybowa woda jest substancją niesamowicie niestabilną biologicznie i ożywającą jak zombi. Żeby nie wiem jak dobrze ją pasteryzować i tak część ożyje! Jakieś 80% moich prób utrwalenia tej wody w butelkach/słoikach się nie powiodło. Jak nie zaczęły fermentować, to zawartość mętniała i zaczynała śmierdzieć, mimo że dwie partie potraktowałam tyndalizacją. Nie wiem jak to jest, ale mimo sporego doświadczenia nie umiem tej wody po obgotowywaniu grzybów utrwalić termicznie...
Dlatego rekomenduję  jedynie jej mrożenie i potem używanie tej aromatycznej, grzybowej przyprawy (i to naprawdę polecam gorąco) do czego Wam tylko wyobraźnia podpowie ;)
Smacznych, grzybnie aromatyzowanych potraw Wam życzę :)

PS obie butelki ze zdjęcia, wyjątkowo pięknie pachnące, bo praktycznie z samych podgrzybków wylądowały po dwóch tygodniach w zlewie, to była przysłowiowa kropla przelewająca czarę. Od tego momentu aromatyczną grzybową wodę utrwalam już tylko za pomocą zamrażarki.

wtorek, 14 czerwca 2016

Kiszone truskawki

W rodzinie zostały ochrzczone mianem truskawek małosolnych, bo zestaw przypraw taki sam jak do ogórków.
Brzmi dziwnie, ale są zaskakująco smaczne.
Obowiązkowy przysmak sezonowy w mojej kuchni.
Świetne posypane plasterkami dymki lub szczypiorem na kanapce z wyrazistym serem, np. długo dojrzewającym, aromatycznym żółtym, fetą lub brie czy camembert.
Smakowite i ciekawe w sałacie (taki klasyk: sałata, trochę posiekanej cebulki, natka lub bazylia, sos winegret plus pokrojone w duże kawałki kiszone truskawki).
Ciekawie podbiją smak chłodnika na kefirze czy zsiadłym mleku.
Będą niebanalnym dodatkiem do talerza zimnych wędlin na imprezowym stole oraz do oscypka lub mięsa z grilla.
No i do podjadania wprost ze słoika.

Potrzeba:
- truskawki (takie twardsze, nie mogą być bardzo dojrzałe)
- zestaw do kiszenia ogórków (koper, czosnek, liść chrzanu i kawałek korzenia)
- liście laurowe, pieprz w ziarenkach, ziarna kolendry, ziele angielskie
- sól*, łyżka z lekką górką na 1 litr wody
- opcjonalnie suszona papryczka pepperocino lub kilka plastrów świeżej chilli

Zagotowujemy wodę z solą. Studzimy.
Do wyparzonego słoika wsypujemy na dno pół łyżeczki ziaren kolendry, kilka ziaren pieprzu, ziarno ziela, nieduży liść laurowego, 2-3 przekrojone na pół ząbki czosnku, kawałek korzenia chrzanu i łodygę kopru z kwiatem (to ilość dla mnie optymalna na słoik 0,5 litra). Potem ciasno układamy truskawki. Na wierzch znów dajemy łodygę kopru i przykrywamy liściem chrzanu. Zalewamy ostudzoną solanką.


Odstawiamy na 2-4 dni (szybkość kiszenia zależy głównie od temperatury, im cieplej tym szybciej). Uwaga, bo potrafią wykipieć. Na zdjęciu w słoiku dobrze widzicie, że jest ogórek. Mnie nie smakuje, bo nie lubię małosolnych, ale dodaję czasem dla połówka. Jemu bardzo pasują. Smakują jak małosolne ogórki z lekkim truskawkowym posmakiem.
Kiedy będą już ukiszone wstawiamy do lodówki i mamy ok. dwóch tygodni żeby je zjeść.

*Najlepsza będzie sól niejodowana, do przetworów. W teorii, zgodnie ze sztuką będzie większa szansa, że dobrze się Wam ukisi. Jednak jeśli nie macie, to przy kiszonkach z krótkim terminem spożycia możecie dać zwykłą sól spożywczą, ja tak czasem robię przy pomidorach, truskawkach czy ogórkach małosolnych i nie widzę różnicy.

niedziela, 12 czerwca 2016

Syrop z kwiatów czarnego bzu

Bardzo aromatyczny, jasnozłoty syrop z hyćkowych kwiatów.
Dla mnie kluczową kwestią jest jego smakowitość, ale jest też przy okazji zdrowy, wspomaga odporność, dodany do gorącej herbaty (szczególnie z lipy) wspomoże przy przeziębieniach.
Do czego potem wykorzystać taki syrop?
Jest świetny do piwa zamiast kupnego, sztucznego soku malinowego. Uwielbiam czarną herbatę z dodatkiem tego syropu, ale do zielonej, ziołowej czy owocowej też pasuje. Wraz z plasterkiem świeżej cytryny lub limonki używamy go jako zaprawkę do gazowanej wody w celu otrzymania pysznego, orzeźwiającego napoju. A także do dosmaczenia lemoniady, do nadania niebanalnego smaku przetworom z truskawek, rabarbaru, malin lub wiśni, do wina musującego i w ogóle do drinków, do polania budyniu albo lodów cytrynowych lub czekoladowych, do mrożonej kawy, do zrobienia bzowej wódki, do dosmaczenia twarożków, jogurtów i masy na sernik lub serowego nadzienia do naleśników, pierogów i wiele innych...

Potrzeba:
- 1kg cukru
- 1,5l wody
- duża cytryna i limonka*
- 40-50 baldachów kwiatów czarnego bzu
-na zdjęciu z podwójnej porcji (ok. 3litry)

Kwiaty zbieramy tylko w ciepłe, suche, słoneczne dni (będą bardziej aromatyczne i pełne pyłku). Zbieramy baldachy w pełni rozwinięte, ale nie przekwitłe, nie zbrązowiałe. Delikatnie układamy w koszyku lub papierowej torbie (delikatnie, żeby osypało się jak najmniej cennego pyłku). Oczywiście (na pewno to wiecie, ale na wszelki wypadek napiszę) nie golimy do cna jednego krzaka, zostawiamy coś dla owadów i na późniejsze owoce. Jeśli mamy w okolicy (nie w bezpośrednim sąsiedztwie większych dróg i linii kolejowych) naprawdę duży i stary krzak bzu obsypany kwiatami, to można ściąć z niego całe 50 sztuk i nawet nie będzie tego po nim widać. Jednak jeśli krzaki są mniejsze, to zabieramy po trochu kwiatostanów z różnych krzewów.
Po powrocie do domu na godzinę rozkładamy baldachy kwiatami do dołu na papierowych ręcznikach lub białej ścierce, żeby żyjące na kwiatach robaczki miały okazję je opuścić.
Teraz czas na mrówczą robotę. Bierzemy baldachy i nożyczkami ścinamy kwiatki do dużego słoja, dzbanka lub po prostu garnka. Staramy się zostawić jak najmniej zielonych łodyżek (jeśli się je zostawi psują smak, ale spokojnie, jak zostanie trochę tych najcieńszych nic się nie stanie, nie trzeba odcinać każdego kwiatka osobno).


Cytrusy porządnie szorujemy, kroimy na połówki. Z każdej połówki odkrawamy po plastrze i dokładamy je do kwiatków. Wyciskamy z cytrusów sok.
Do garnka wlewamy wodę, dodajemy cukier i wyciśnięte połówki cytrusów (skórka odda syropowi aromat). Zagotowujemy. Jak porządnie zawrze dolewamy sok z cytrusów i gotujemy jeszcze krótką chwilę.
Gorącym (ale nie wrzącym) syropem zalewamy kwiatki (po wyjęciu ugotowanych połówek cytryny i limonki).
Przykrywamy i odstawiamy na dobę (warto zamieszać ze dwa razy). Syrop jest w tym słoiku, gdzie widać plasterek cytryny (w drugim jest eksperyment, bzowy ocet). Samych kwiatków było z początku 2/3 słoika, ale po zalaniu gorącym syropem biedaki się kurczą.


Następnego dnia syrop przecedzamy do garnka przez gęste sitko, zagotowujemy. Wrzący nalewamy do butelek lub niedużych słoików. Porządnie zakręcone stawiamy do góry dnem do ostygnięcia.
I cieszymy się smakiem (jak nie wypijemy wszystkiego wcześniej) nawet zimą.

*Z taką ilością soku cytrynowego syrop będzie bardzo słodki, tylko leciutko przełamany cytryną. Przy takim poziomie kwaśności, żeby otrzymać orzeźwiający i smaczny napój z wodą zwykłą czy gazowaną trzeba dodać do szklanki świeży plasterek cytryny lub limonki, bez tego wyjdzie mdłe. Jednak nie dodaję więcej soku z cytryny, bo do herbaty, twarogu, jogurtu, piwa, mrożonej kawy, lemoniady bardziej pasuje syrop słodki. Wedle swojego gustu oczywiście możecie dodać więcej soku z cytryny, do smaku.

wtorek, 22 września 2015

Konfitura, czarny bez i czerwone wino

Czarnobzowa konfitura, to mój ulubiony owocowy przetwór.
Przepis tradycyjny już był tu, a dziś przedstawiam Wam wersję bardziej wykwintną. Troszkę obawiałam się kombinacji z wersją tradycyjną, ale zupełnie niepotrzebnie, delikatny aromat grzanego wina super się z czarnym bzem komponuje. W przyszłym roku chyba zrobię tylko opcję z winem.

W domu raczej nie schodzą mi truskawkowe dżemy czy inne słodkie słoiki, ale na konfiturę z bzu zawsze znajdą się chętni. Boska jest do mocnej czarnej herbaty czy to po prostu na spodku obok kubka czy to wymieszana z naparem. Pyszna do naleśników lub do położenia na serniku. Wspaniała do świeżej chałki z masłem.

Potrzeba:
-1,5-2 kg owoców czarnego bzu
-butelka półsłodkiego czerwonego wina*
-kilka goździków (ok. 5 szt.) i kawałek kory cynamonu (ok. 3cm)
-szklanka cukru
-sok z jednej cytryny
-z tych proporcji wyszły mi 4 słoiczki 200ml

Na początek czeka nas najgorsza część roboty. Upierdliwe i pracochłonne skubanie. Baldachy trzeba przebrać, żeby oddzielić czarne, dojrzałe owocki od tych zielonych, czerwonych lub zeschłych**. Najwygodniej przeczesać baldachy widelcem omijając owocki niedojrzałe.
Przebrane owoce przepłukać, wsypać do garnka z grubym dnem lub na dużą, porządną patelnię, wsypać cukier, wlać wino, włożyć goździki i cynamon zamknięte w zaparzaczu do herbaty lub, np. obwiązane bawełnianą nitką (chodzi o to, żeby przyprawy łatwo się dało potem wyjąć), dodać sok z cytryny. Zagotować i trzymać na średnim ogniu tak długo, aż z wina zrobi się gęsty syrop. Na początku gotowania czarny bez wcale nie pachnie najsmaczniej, nieprzyjemnie pachnie zielskiem, ale spokojnie, gotowy pachnie pysznie.
Zostawić pod przykryciem do następnego dnia***. Spróbować, ewentualnie dosłodzić lub dodać więcej soku z cytryny. Zagotować i gorące przekładać w wyparzone słoiki, postawiać do góry dnem i zostawić tak, aż do ostygnięcia.

Smakowity i bardzo zdrowy jest też kompot z jabłek z dodatkiem czarnego bzu tu.

Niektórzy polecają przecierać przetwory z bzu przez sitko, żeby pozbyć się chrupiących pestek. Mnie te pestki nie przeszkadzają, powiem więcej, lubię je. Raz przetarłam konfiturę przez sitko i według mnie straciła na tym. Ale co kto lubi, decyzja należy oczywiście do Was.

*Nie musi to być oczywiście wino z górnej półki, ale też i nie najtańszy badziew. Dodajemy takie wino jakie smakuje Wam samo w sobie w kieliszku.
**Cała roślina zawiera trującą sambunigrynę, dlatego nie można zjadać owoców na surowo i odrzuca się niedojrzałe owoce i szypułki. Jednak spokojnie, nie ma się czego bać, po zagotowaniu nic trującego nie zostanie, kilka przeoczonych zielonych jagódek też nam nie zaszkodzi.
***Zagotowuję jeszcze następnego dnia, żeby dobić ewentualne bakterie, których przetrwalniki mogły przeżyć pierwsze gotowanie. Taki jest mój sposób na konserwację przetworów. Oczywiście można przełożyć w słoiczki po pierwszym gotowaniu i zapasteryzować następnego dnia. Prawdopodobnie nie jest to wcale konieczne i wystarczy po prostu nałożyć gorące w słoiczki, ale jak już się człek tyle naskubał, to wolę nie ryzykować ;)

czwartek, 24 lipca 2014

Kiszone pomidory

Ukochany pożerając pierwszego kiszonego pomidora nie mógł się nadziwić dlaczego wszyscy kiszą tylko ogórki, skoro pomidory są takie dobre i tak samo łatwe jak ogórki. Ja za to zastanawiałam się dlaczego, u licha, zrobiłam je dopiero teraz skoro obiły mi się o oczy już ze dwa lata temu.
Bardzo smaczne, idealne na upały, z wyraźną nutą kopru i czosnku.
Do zjedzenia same, na kanapki, do sałatki.
Przykład super szybkiej, prostej i pysznej sałatki:
Pokrojone kiszone pomidory wymieszane z posiekaną cebulką dymką, pieprzem i olejem lnianym/aromatyczną oliwą/olejem orzechowym/innym olejem jaki lubicie.
Mniam. 

Potrzeba:
-5 twardych pomidorów,
-kilka gałązek kopru,
-4-5 ząbków czosnku,
-łyżeczka ziaren gorczycy, kilka ziaren pieprzu, nieduży liść laurowy, opcjonalnie (jeśli lubicie pikantne) mała suszona papryczka pepperocino lub pół łyżeczki grysu z chilli,
-sól 15-20g na 0,5l wody,
-jeśli mamy pomidory z gałązką, to ją też dodajemy

Pomidory wkładamy na krótką chwilę do garnka z wrzącą wodą i obdzieramy ze skóry. Mniejsze kroimy na połówki, większe w ćwiartki. W gorącej wodzie (może być ta, w której oparzaliśmy pomidory) rozpuszczamy sól.
Na dno wyparzonego dużego słoika wkładamy przyprawy, nacięte ząbki czosnku, pomidorową gałązkę lub dwie (i/lub 2-3 pomidorowe liście), połowę kopru.
Ciasno układamy pomidory. Przykrywamy pozostałym koprem. Zalewamy przestudzoną zalewą. Staram się czy to w ogórkach czy pomidorach tak zaklinować gałązki kopru o zwężenie u góry słoika, żeby po zalaniu zalewą nic nie wystawało, jeśli to się nie uda trzeba przycisnąć wierzch małym spodeczkiem, płaskim kamieniem, itp. Przykrywamy, ale nie ma to być szczelne przykrycie, luźno nałożoną pokrywką lub gazą.
Czekamy.
W upalne dni pomidory można jeść już po dwóch dobach, w chłodniejsze po trzech czy czterech. Dobre są wtedy jak przestaną smakować jak pomidory w słonej wodzie, a nabiorą posmaku kiszonych ogórków. Jak już będą dobre chowamy do lodówki. Nie ma sensu kisić więcej na raz, bo najsmaczniejsze są przez dwa dni, potem papkowacieją i robią się coraz mniej smaczne.
Całość roboty zajmie nam góra 15 min. (nie licząc czasu na ostygnięcie wody).

A tu pomidory już ukiszone. Jak widać na przykładzie pomidora w miseczce nie rozciapały się i zachowały kształt.
Uwagi techniczne:
*Gałązki od pomidorów, a jak mamy własne krzaczki, to i liście smakowicie podkręcają aromat, ale oczywiście nie są niezbędne.
*Nie polecam pomidorów malinowych. Z początku są bardziej aromatyczne, ale potem robią się papkowate, trudno je wyjąć ze słoika i w efekcie końcowym są mniej smaczne, niż takie tańsze, zwykłe pomidory.
*Jeśli czosnek jest młody i ma ładną, zdrową łupinę, to ząbków nie musimy obierać.
*Do kiszenia nadają się tylko letnie gruntowe pomidory, te zimowe, szklarniowe czy spod folii często psują się niejadalnie, a nie smacznie kiszą.
*Na pierwszym zdjęciu gościnnie występuje nastaw na ocet jabłkowy.

wtorek, 3 czerwca 2014

Syrop z kwiatków mniszka

C.D. tego posta, w którym nastawione zostały takie właśnie cudaki.

 

W tym poście syrop, później będzie o occie. Sezon na mniszkowe kwiaty już za nami, ale tak to już jest z różnymi nastawami, na efekty trzeba poczekać.

Syrop jest super :) Gęsta, słodka, lepka, aromatyczna masa z płatków, pachnąca mniszkowo-miodowo.
Robi się go tak:
Kwiatki wytrząsamy z ewentualnych mieszkańców (raczej unikamy opcji płukania ich, bo pozbędziemy się wtedy żółciutkiego pyłku).
Przygotowujemy wyparzony słoik i wrzucamy do niego oberwane z kwiatków płatki i środek z pręcikami i pyłkiem (dlatego na syrop zbieramy młodsze kwiatki zaraz po otwarciu się pączków, te starsze mają w środku waciany zaczątek przyszłego dmuchawca).
Układamy warstwę płatków (1,5-2 cm), przesypujemy brązowych cukrem, ugniatamy...
i tak aż wypełni się słoik (albo skończą kwiatki).
Wierzch polewamy 4 łyżkami spirytusu.
Przykrywamy luźno nałożoną wyparzoną pokrywką i odstawiamy na tydzień. Nasz syrop w tym czasie nabierze smaku i niestety sporo straci na objętości. Potem zakręcamy szczelnie i wkładamy do lodówki.
Syrop można przechowywać do 4 miesięcy.
U mnie słoik 300ml, chociaż teraz żałuję, że nie zrobiłam więcej, na szczęście mikstura jest bardzo aromatyczna i nie trzeba jej dużo, żeby coś smakowo "zamniszkować".

 Tak, tylko tyle zostało z całego słoika.

Jest to syrop z mniszka według prof. Ożarowskiego, jednak nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie zmieniła. Dałam brązowy cukier zamiast zwykłego i tej zmianie całość zawdzięcza wyraźną miodowo-karmelową nutę. Dałam też więcej spirytusu, który jest wyczuwalny w efekcie końcowym. Taki alkoholowy akcent bardzo mi pasuje do tej słodkiej, aromatycznej masy, ale jeśli nie lubicie czekoladek z alkoholem czy mocno nasączanych ciast, to dajcie tylko jedną łyżkę spirytusu jak w oryginalnej recepturze. Odrobina alkoholu jest potrzebna, żeby było zdrowiej, bo rozpuszczają się w nim różne zdrowe substancje z kwiatków i pyłku.


Jak już mamy syrop możemy sobie zrobić mniszkową czekoladę, a mniszkową czekoladą można przełożyć wafle. Dodatek mniszkowego syropu wyniesie na wyższy poziom smaku zwykłe bajaderki lub trufleki czekoladowe. Mam też w planach naleśniki z serem na słodko, z masą serową z dodatkiem mniszkowego syropu. Twaróg już czeka w lodówce, dam Wam znać jak wyszło.

PS (04.2015) oczywiście zapomniałam o napisaniu jak wyszły naleśniki. Smacznie bardzo wyszły, mniszek i ser biały to bardzo wdzięczne połączenie. A największym hitem zaraz po waflach z powyższego zdjęcia był sernik aromatyzowany skórką cytrynową i mniszkowym syropem
PS (11.2015) ocet też wyszedł bardzo smaczny (ale zupełnie nie spotkał się z uznaniem Połówka, który uznaje tylko ocet spirytusowy). Ale posta o occie to jeszcze chyba długo nie będzie, bo octy to temat rzeka i na razie nie czuję się dostatecznie ekspercko, żeby się o nich wymądrzać. Co nie oznacza, że nie namawiam do nastawiania.

poniedziałek, 9 września 2013

Pamiętacie o kompotach?

Pogoda robi się powoli coraz bardziej jesienna. Jednak koniec lata, to dopiero środek sezonu kompotowego.
Orzeźwiające truskawki, porzeczki i wiśnie ustępują miejsca słodkim śliwkom, jabłkom, gruszkom i winogronom. Z ciekawszych smaków gorąco polecam śliwki uleny oraz nektarynki lub brzoskwinie w połączeniu z jabłkami (pół na pół).

Na fotce występują (od lewej):
*wiśnia albo wiśnia z czarną porzeczką (mają taki sam kolor, więc tu akurat otwierający butelkę ma niespodziankę),
*wiśnie i śliwki uleny,
*jabłko z rabarbarbarem,
*brzoskwinie z jabłkiem (albo nektarynki z jabłkiem, też mają taki sam kolor),
*jabłka (papierówki) z goździkiem i kawałeczkiem kory cynamonu.

Ten wpis to tylko przypomnienie, szczegółowo o robieniu kompotów przeczytacie tu.

Na początku robiłam mniejszy garnek kompotu raz na 2-3 dni. Od zeszłej jesieni (i ogromnej ilości działkowych ciemnych winogron do przerobienia na raz) zmieniłam taktykę. Okazało się, że najwygodniejszą opcją jest zrobienie wielkiego gara kompotu i zabutelkowanie na później. Potem mamy kilkanaście kolorowych butelek, które tylko czekają, aż komuś zachce się pić.
Potrzebne są tylko butelki (np. po soczkach Tymbark, oranżadzie, piwie czy inne z kapslem), kapsle i kapslownica (do kupienia w internecie albo sklepach z artykułami do domowego wyrobu win i piwa).
Gotujemy kompot bez cukru i dajemy mu kilka godzin na ostygnięcie (i przegryzienie się, będzie smaczniejszy niż taki odcedzony od razu). Przecedzamy. Próbujemy czy i jak dużo trzeba mu cukru (różnie bywa, zależy od owoców). Stawiamy na gaz, doprowadzamy do wrzenia, dosładzamy do smaku i skręcamy gaz (żeby tylko lekko się gotował). Wrzący kompot nalewamy do umytych butelek, każdą od razu kapslując i kładąc na boku, żeby gorący kompot zakrywał kapsel*. W tej pozycji studzimy.

 Na fotce właśnie butelkuje się kompot śliwkowy.

Brzmi skomplikowanie, ale w rzeczywistości nie jest. Zabutelkowanie 3-4 litrów kompotu nie zajmuje więcej niż 15 min.
A koszty? U mnie zwykle do 3zł za litr czyli w normie w porównaniu do napojów sklepowych. Na bazarku prawie za każdym razem trafia się sprzedawca z przecenionymi owocami (bo lekko przejrzałymi, mniejszymi czy brzydszymi, a takie świetnie nadają się na kompot). Czasem zaatakowany zostaje ogródek teściowej, wtedy to już w ogóle wychodzi darmo ;)

*Nie bawię się w wyparzanie butelek ani pasteryzowanie. Wystarczy tylko dobrze umyć butelkę, zakapslowanie w niej wrzącego kompotu zupełnie wystarczy do zakonserwowania napoju. Zdarzało się niektórym kompotom czekać nawet kilka miesięcy na wypicie i jeszcze żaden mi się nie popsuł.
Nie polecam szklanych butelek z zakrętką, bo po jednym czy dwóch użyciach zamknięty w nich kompot zyskuje wyraźną nutę smakową i zapachową zakrętki od słoika

sobota, 30 czerwca 2012

Kompot

Dziwnie jest z pogodą w tym roku, raz 28 stopni i duszno straszliwie, a następnego dnia stopni 16, wieje i pada... No, ale to pewnie sami też zauważyliście. Mam nadzieję, że lato na wakacje wreszcie się ogarnie. A jeśli nie, to taki kompot to dobra rzecz i na upały (z lodówki) i na chłody (wtedy w temperaturze pokojowej albo nawet podgrzany troszkę).


Przygotowanie:
Owoce zalewamy zimną wodą i gotujemy pod przykryciem ok. 30-40 minut. Po wyłączeniu gazu próbujemy i dosładzamy do smaku (to zależy od słodkości owoców, ale zdarza się, że wcale nie potrzeba dodatkowego cukru). Owoce powinny stanowić 1/3-1/2 objętości garnka.
I już.

Zamiast składników garść inspiracji co można do kompotu włożyć:
*Nad składem owoców nie ma się co długo zastanawiać, wrzucamy co akurat mamy. Jak zaczniemy robić kompoty, to szybko odkryjemy co i w jakich proporcjach smakuje nam najbardziej. Bardzo lubię kombinację rabarbaru z truskawkami i/lub jabłkami, albo rabarbaru z gruszką, pyszny jest z samych śliwek, samych wiśni albo z wiśni i jabłek, może być z czerwonych lub czarnych porzeczek samych lub w kombinacji z jabłkami lub gruszką, sam jabłkowy też jest bardzo dobry (ale wtedy należy dać owoców więcej niż 1/3). Jednym z najlepszych jest kompot z działkowych ciemnych winogron, takich małych, kwaskowych i wspaniale aromatycznych. Zimą można zrobić z jabłek i garści mrożonych truskawek czy wiśni, albo jabłek i kilku suszonych śliwek.


*Razem z owocami możemy ugotować kilka goździków i kawałek kory cynamonu, będzie pasować do większości kompotów, np. z jabłek, ze śliwek, z jabłek i rabarbaru, z gruszek, z wiśni (ale do wiśni raczej same goździki bez cynamonu).
*Słodkość w kompocie odczuwa się troszkę inaczej w zależności od jego temperatury. Ciepły smakuje lepiej słodszy, ale ten sam kompot na zimno może być trochę za słodki. Taki co był smaczny na zimno może potrzebować ciut więcej słodyczy na ciepło.
*Do kompotów z przewagą jabłek pasuje mięta. Tuż po zgaszeniu gazu wrzucamy do gara na 5 min. torebkę mięty. Trzeba uważać, żeby nie trzymać jej zbyt długo, żeby całość nie była zbyt miętowa ( jak mamy świeżą, to wrzucamy kilka gałązek i nie musimy później wyjmować). Kilka listków świeżej bazylii smacznie ożywi smak kompotu z papierówek (ale to muszą być dobre, aromatyczne jabłka w starym stylu, takie po prostu supermarketowe nie wytrzymają konkurencji z zapachem bazylii).
*Owoce do kompotu absolutnie nie mogą być popsute, ale jeśli są trochę przywiędnięte czy przyschnięte i pomarszczone to nie szkodzi. Jabłka, śliwki czy winogrona, które już tracą turgor są do kompotu nawet lepsze, bo zwykle słodsze.
*Jeśli przypadkiem zdarzy nam się kompot zbyt wodnisty i mało smakowy, bo daliśmy za mało owoców, to można go troszkę podratować. Tuż po wyłączeniu gazu wrzucamy do garnka torebkę lub dwie owocowej herbaty, np. malinowej albo jabłkowej i zaparzamy w kompocie. Delikatne oszustwo, ale jak nam napitek nie całkiem wyjdzie, to pomaga :) 


Właściwie to nie planowałam na blogu wpisu o czymś tak oczywistym. Jednak, jak mam ze sobą w pracy czy na rowerze, czy gdzieś butelkę kompotu, to się znajomi często dziwują... że to fajnie, że babcia kiedyś robiła, że oni by się też czasem napili, etc.
Kompletnie bez sensu takie biadolenie, bo kompot to bardzo łatwa do zrobienia alternatywa dla kupnych napojów. Nie zawsze jest to najtańsza opcja, bo w zależności od użytych owoców (np. agrestowy, porzeczkowy, truskawkowy z rabarbarem czy wiśniowy) może wyjść nawet z 5-7zł za 2litry, ale na pewno warto zrobić sobie czasem coś innego niż picie ze sklepowych półek. Jednak w sezonie na jabłka kompot jabłkowy wychodzi za grosze. Nie mówiąc już o opcji, kiedy zamiast owoców w cenach z warszawskich bazarków mamy dostęp do darmowych owocków z jakiejś działki czy ogródka.

Zróbcie sobie czasem kompot. Tym bardziej, że takie retro jedzenie jest chyba teraz w modzie ;)

Smacznego

czwartek, 3 maja 2012

Domowy ekstrakt waniliowy

Skoro już dwa razy pojawiła się wzmianka o domowym ekstrakcie waniliowym, to czas już najwyższy napisać, jak sobie taki stworzyć. Na blogu wystąpił na razie tylko w pączkach (tu i tu), ale w mojej kuchni obecny jest już od dawna, w wielu recepturach. Pojawia się, np. w składzie masy serowej do boskiego ciasta drożdżowego z serem i owocami, w masie do najlepszego sernika na świecie oraz w "zwyklejszych" daniach jak w cieście do naleśników na słodko, w serkach do sernika na zimno, w dressingu do deserowej sałatki owocowej, w popołudniowej kawie, etc., etc..
Inspirację na domowy ekstrakt waniliowy znalazłam w poście opublikowanym troszkę mniej niż dwa lata temu na którymś blogu, ale nie zapamiętałam którym, bo to były czasy kiedy zbierałam pomysły tylko dla siebie i nie myślałam, że kiedyś pokuszę się o własnego bloga, w którym wypadać będzie podać źródło pomysłu ;)


 Potrzeba:
*200ml wódki (czystej)
*5 lasek wanilii (takich ok. 16cm)

Pakiet startowy: laski tniemy na pół, a potem przecinamy wzdłuż. Otwieramy buteleczkę wódki, wrzucamy do środka wanilię, zakręcamy i odstawiamy na min. 3 miesiące.
Kiedy zużyjemy połowę ekstraktu, to dodajemy do butelki nową laskę wanilii (tak samo pociętą) i uzupełniamy wódką, zostawiamy na minimum tydzień i możemy używać dalej.
Po jakimś czasie ekstrakt nam się "wyjałowi", laski przestaną się mieścić w buteleczce, całość zamiast pachnieć intensywnie waniliowo zacznie pachnieć bardziej sianem i trawą. Stanie się tak po 4-5 uzupełnieniach. Wtedy już nie dokładamy wanilii i wódki. Nastawiamy sobie nowy ekstrakt.

Koszt na start to cena wódki i 10zł za wanilię (cena z allegro nie ze sklepów, czyli ok. 2zł za laskę). To już jest taniej kupnie gotowego ekstraktu dobrej jakości, a późniejsze uzupełnianie to w ogóle groszowa sprawa.

Z ciekawości nastawiłam też wódkę waniliową do bezpośredniego spożycia (0,5l wódki z dwoma laskami wanilii), za 3-4 miesiące napiszę Wam co z tego wyszło :)
Ja do takich eksperymentów lubię czystą żołądkową gorzką, ale oczywiście może to być jakaś inna wódka, byle w miarę dobra w smaku. Lepiej nie brać takiej najtańszej, żeby podłość wódki nie popsuła ekstraktu.

PS z 22 sierpnia 2013
Ech, no i oczywiście zapomniałam napisać jak waniliowa wódka smakowała. Naprawiam więc swój błąd i śpieszę donieść, że wyszła bardzo dobra (choć nie od razu). Po 3 miesiącach została spróbowana i czegoś jej brakowało... Do flaszki powędrowała więc niepełna łyżka miodu. Po dokładnym wymieszaniu i miesiącu danym wódce na przegryzienie się z miodem okazało się, że to właśnie był ów brakujący element.
Wyszła bardzo smakowicie, polecam.

środa, 23 listopada 2011

Kiszona cytryna

Jej, ale czaderski wynalazek taka cytryna. Bardzo intensywny w smaku, niesamowicie aromatyczny. Kolejny dowód na genialność kuchni marokańskiej, jednej z moich ulubionych. Poza samymi cytrynami otrzymujemy "produkt uboczny" w postaci wspaniale pachnącej, cytrynowej oliwy.
O kiszonej cytrynie słyszałam od czasu do czasu, w jakimś piśmie typu Kuchnia, na Kuchnia TV, itp. Wzmianka o niej pojawiła się też na blogu Akademia Kulinarna . W odpowiedzi na moje pytanie w komentarzach, na facebooku pokazał się przepis. Nastawiłam takie cytryny jakoś na początku października i wczoraj pierwszy raz wyciągnęłam ze słoika. Dziwi mnie tylko ta nazwa "kiszona". Tak naprawdę to ona jest marynowana w oliwie, ale z procesem kiszenia to nie ma nic wspólnego. Jak zwał, tak zwał, taki sposób na cytrynę jest pyszny. I w dodatku robi się je bardzo prosto z minimalnym nakładem pracy.

Potrzeba:
*cytryny,
*gruboziarnista sól morska,
*oliwa z oliwek (u mnie taka z oliwek i wytłoczyn, a nie extra virgin)

 

Powyższa fotka miała być do posta o drobnych przyjemnościach, np. dobrej kawie z kostką czekolady. Taki post jakoś nigdy nie powstał, ale na drugim planie zdjęcia są świeżo nastawione cytryny.
Cytryny porządnie myjemy, sparzamy, kroimy na ćwiartki, ale nie przecinając do końca. W rozcięcia sypiemy gruboziarnistą morską sól, sporo (i tu akurat jest ważne, żeby to była taka sól, a nie zwykła, mielona, kamienna). Układamy w słoiku, zalewamy oliwą, żeby przykryła cytryny. I to tyle. Odstawiamy i czekamy około miesiąca.
Na fotce w słoiku pływa też gałązka tymianku, ale w ogóle go nie czuć, cytryny tak go zdominowały, że spokojnie można go sobie darować.


Po miesiącu cytryny nie zmieniają się bardzo z wyglądu, wizualnie robią się tylko takie trochę namoknięte. Środek staje się paćkowaty, skórka mięknie. Pachną bardziej cytrynowo nawet niż świeże cytryny, całość jest bardzo cytrynowa, trochę kwaśna, trochę gorzka i dość słona, niesamowicie aromatyczna. Samych raczej nie da się zjeść, mają zbyt intensywny smak, żeby być dobre w czystej postaci. Jako przyprawa są jednak wspaniałe. Na razie zostały użyte do dyniowego tażine, który pojawi się na blogu na pewno. Będą też świetne do sosów, do których pasuje cytryna, do majonezu, z którym będę jeść szparagi jak zacznie się na nie sezon, do ryb, niektórych zup. Oliwę użyję do sałatek albo smażenia łososia, albo krótkiego smażenia świeżej wołowiny. Nie zalewałam cytryn oliwą extra vergine, aromat owoców jest tak mocny, że i tak przytłumiłby delikatność takiej oliwy, a poza tym zależało mi na tym, żeby można było na tej oliwie smażyć. Ciekawa jestem jak na takim tłuszczu wyjdą jajka sadzone. Jak przetestuję to wam napiszę.
Bardzo polecam zrobienie kiszonej cytryny, bo nie bardzo potrafię oddać opisem bogatość jej smaku i aromatu, a jak zrobicie to sami będziecie się mogli przekonać : )

piątek, 30 września 2011

post drugi konfitra z czarnego bzu

Tak wyszło przypadkiem (bo mam akurat pełną dokumentację fotograficzną :) , że post drugi to też przetwór owocowy. Przepis wzięty z bloga Bea w kuchni (klik) . Robiłam pierwszy raz w życiu coś z czarnego bzu, wyszło naprawdę pysznie, choć skubanie jagódek wymagało trochę cierpliwości. Po "odpadach poprodukcyjnych" z pigwówki następna pyszna rzecz do herbaty albo gofrów czy naleśników.
Potrzeba:
*oczyszczone owoce czarnego bzu (tylko te dojrzałe, ciemno granatowe. Niedojrzałe, czerwone albo zielone są trochę trujące... w ogóle czarny bez bez obróbki termicznej niestety nie jest zdrowy i nie wolno go jeść na surowo)
*cukier
*sok z cytryny
*proporcje: 1 kg owoców czarnego bzu, ok. 400-500 g cukru, sok z 1/2 cytryny

Owoce umyć, osuszyć, włożyć do garnka z grubym dnem, dolać troszkę wody, cukier oraz połowę soku z cytryny. Zagotować i gotować na wolnym ogniu, mieszając od czasu do czasu. Na początku gotowania całość dość dziwnie pachnie, takim zielskiem, trochę jak ziemniaczane łęty. Przyznam, że mnie to zaniepokoiło, bo zapach był mało smakowity, ale w trakcie obróbki termicznej znika i ostatecznie w konfiturze nie ma go ani śladu. Mniej więcej w połowie gotowania dodać resztę soku z cytryny i gotować do otrzymania "odpowiedniej konsystencji". Przełożyć do wyparzonych słoików.


Jeśli chodzi o "odpowiednią konsystencję" to póki konfitura jest gorąca trudno ocenić ostateczną gęstość. Chciałam uzyskać dość rzadką konfiturę typowo do herbaty, taką trochę jak płynny miód. Podczas gotowania zdawało mi się, że konfitura cały czas jest płynna... ale kiedy ostygła okazała się gęsta jak dżem. Czyli trzeba wziąć poprawkę, że stygnąc tężeje :) Mimo drobnej pomyłki w konsystencji jest pyszna.


Dopisek z września 2015. Cztery lata później, sypię o wiele mniej cukru. Mniej słodka teraz smakuje mi bardziej. W tym roku na 2kg owocków wrzuciłam cukru 1 szklankę z górką (ok. 300g). Ci z Was, kochani czytelnicy, którzy nie jesteście bardzo słodkolubni na początek wrzućcie 1/4 cukru i spróbujcie pod koniec gotowania, wtedy sobie dosłodzicie albo nie. Oczywiście w przypadku konfitury mało słodkiej warto użyć mniejszych słoiczków, bo taki przetwór ma krótszą trwałość po otwarciu słoiczka niż wysoko słodzony.

pierwszy post czyli pigwówka na zdrowie i dobry początek

No to... ten no... post pierwszy...
Na dobrą wróżbę niech pierwsza będzie nalewka. I to nie byle jaka, pyszna i pięknie pachnąca, z owoców jesiennych, bardzo aromatycznych i żółciutkich jak odchodzące letnie słońce. Przepis dostałam od Cioci Iwonki, której będę za niego wdzięczna do końca życia : )

Do nalewki potrzeba:
*owoce pigwowca japońskiego (to nie to samo co pigwy, są małe, kwaśne, bardzo aromatyczne, żółciutkie, najlepsze do nalewek, ale zupełnie nie do konfitur, roślina to popularny "krzak" ogrodowy)
*cukier
*ulubiona wódka
*ilość zależy od tego ile owoców pigwowca uda nam się nazbierać i na ile krojenia będziemy mieć cierpliwość ;)


Owoce myjemy i kroimy w ćwiartki wydłubując pestki ze środka (i te co twardsze fragmenty łupinki ze środka jeśli chcemy owocki później zjeść, a wierzcie mi, że chcecie. nie trzeba wykrawać całej łupinki, tylko te twardsze fragmenty przy szypułce i piętce). Układamy w słoikach co kilka warstw przesypując cukrem. Wierzch zasypujemy cukrem tak, żeby zwartą warstwą przykrył owoce. Czekamy około dwóch dni, aż owocki (które wydają się całkiem suche z początku) puszczą sok. Sok przecedzamy przez sitko i mieszamy z wódką:
-1/3 soku i 2/3 wódki, pigwówka będzie mocno słodka, bardzo aromatyczna i niezbyt mocna, pyszna podana z kawałkiem sernika lub lodami;
-1/4 soku i 3/4 wódki, pigwówka aromatyczna, bogatsza w procenty, ostrzejsza w smaku, ale nadal deserowa.
Ja robię z drugiej proporcji, ostrzejszą.
Do każdej butelki w celach ozdobnych dorzucam kilka kawałków owocków.
Teraz trzeba już "tylko" poczekać, aż całość się przegryzie. Po dwóch miesiącach można delektować się smakiem, ale im dłużej poczekamy tym będzie lepsza : )
Jak już poczekamy, spróbujemy i okaże się, że wyszło za słodkie, można dolać jeszcze trochę wódki (lub spirytusu) i ... znów odstawić do przegryzienia.


Bardzo aromatyczne i smakowite odpady poprodukcyjne:
Na zimny późnojesienny i zimowy czas są "resztki poprodukcyjne". Pyszna jest mocna czarna herbata zaparzona z łyżeczką pigwowców w syropie. Smacznie jest dorzucić je do śmietankowego budyniu, sernika albo do piwa zamiast soku, można też użyć do świątecznego piernika. Odcedzone z soku pigwowce wysypać cienką warstwą na patelnię, podlać niewielką ilością wody, posypać po wierzchu cukrem i zagotować na dużym ogniu. Kiedy woda z cukrem stanie się dość gęstym syropem przełożyć do wyparzonych słoiczków, zakręcić mocno, postawić do góry dnem do ostygnięcia.
Smacznego